Jest tylko dwóch współczesnych reżyserów filmowych, których dzieła raz za razem mną poniewierają, a wywołane przez nie emocje zadają mi niemal fizyczny ból. Jeden z nich to Lars von Thrier, co do którego mam zawsze pewność, że właśnie mną bezczelnie manipuluje. Drugi to Alejandro González Iñárritu, który nie ma w sobie nic z hochsztaplera, a jednak robi mi dokładnie to samo. Zrobił to znowu swoją „Zjawą” (The Renevant), w której co prawda są filmowe sztuczki, mające sprawić, że historia obchodzi nas bardziej i bardziej w nią wierzymy, ale to wcale nie one decydują o ostatecznym sukcesie.

Kiedy w 2006 roku Meksykanin nakręcił „Babel”, przestałam już liczyć, że kiedykolwiek wyjdzie poza formalny schemat nakreślony przez doskonałe „Amores Perros” (kilka łączących się ze sobą pełnych dramatu nowel). Na szczęście po zeszłorocznym „Birdmanie”, filmie nieco teatralnym, nakręconym pozornie jednym długim ujęciem, odzyskałam wiarę i wiedziałam już, że Iñárritu może wszystko. I może. „Zjawa”, piekielnie naturalistyczna, do tego stopnia, że czasem naprawdę boli, skutecznie wbija w fotel i nie puszcza ani na chwilę przez bite 2,5 godziny.

leo 1 - Zjawa. Boli, aż miło
Di Caprio taki zmęczony

„Zjawa” jest ekranizacją powieści Michaela Punke’a, The Revenant: A Novel of Revenge, opartej na prawdziwej historii, która wydarzyła się w 1823 roku. Jak było naprawdę nie do końca wiadomo. Przygoda Hugh Glassa, przekazywana i spisywana przez wiele osób, na przestrzeni lat obrosła legendą i dopowiedzeniami. Film również ją koloryzuje, dodaje wątki, które w oczach współczesnego widza uwiarygadniają motywacje bohatera. Są może za bardzo filmowe, hollywoodzkie, by nie domyślić się, że to dodatek niekoniecznie wiele mający wspólnego z prawdziwą historią, ale prawdopodobnie gdyby odrzeć z nich film, nie wierzylibyśmy w Hugh Glassa tak bardzo. Ostatecznie narracja wychodzi na tych sztuczkach obronną ręką, chociaż wciąż zastanawiam się, co by z tego filmu wyszło, gdyby spróbować przedstawić historię Glassa bez retrospekcji i psychologicznych upiększeń. Czy może jednak zupełna surowość to nie było by dla widza zbyt wiele, albo właśnie za mało? Czy wówczas nie stracilibyśmy emocji, które przecież dla „Zjawy” są bardzo istotne?

Film rozpoczyna się długą, przywodzącą na myśl sposób filmowania „Birdmana”, sekwencją ataku Indian na grupę traperów polujących na bobry w dzikich i zimnych rejonach Południowej Dakoty. Zaskoczeni łowcy padają jak muchy od strzał i w panice próbują ratować skóry własne i bobrze. Na tych drugich mają nadzieję zarobić duże pieniądze. Już ta pierwsza, długa i krwawa scena zwiastuje, że nie będzie łatwo.

hardy - Zjawa. Boli, aż miło
Hardy taki skurwiel

Dalej jest jeszcze gorzej…
Bo oto Hugh Glass (Leonardo di Caprio), przewodnik naszych traperów, niedługo po pozbieraniu się zdziesiątkowanej ekipy, zostaje zaatakowany i zmasakrowany przez niedźwiedzia. Reżyser nie oszczędza ani Leo, ani nas ani trochę, pokazując to długie i bolesne starcie. Scena naprawdę męczy. Tak, że masz już serdecznie dość. A co ma powiedzieć di Caprio?

Potem jest jeszcze gorzej…
Towarzysze podróży zostawiają rannego Glassa na pewną śmierć. Ten cudem przeżywa i podejmuje heroiczną podróż do świata żywych oraz próbę zemsty na tych, którzy go porzucili. Przy tym wysiłku walka z niedźwiedziem, zarówno dla Leo jak i dla widzów, to był pikuś. Czołganie się w śniegu, spływ lodowatym potokiem, mieszkanie w brzuchu konia. Brr.. a wszystko tak sugestywne, że po seansie czujesz nieomal fizyczne zmęczenie. Jeśli o to chodziło reżyserowi, to chylę czoła. Genialnie!

gleeson - Zjawa. Boli, aż miło
Gleeson taki strapiony

Genialne są też zdjęcia Emmanuela Lubezkiego (ten sam, który odpowiadał za „Birdmana”). Surowe, zimowe krajobrazy Ameryki Północnej, filmowane z odcieniach szarości i błękitów (chyba tylko rude włosy Domhalla Gleesona, grającego rolę Kapitana, wyróżniają się wśród tych ponurych barw) robią przytłaczające wrażenie. Natura jest tu tak piękna i przerażająca jednocześnie, to niemy bohater tej opowieści.

Świetna jest też obsada. Tom Hardy już dawno nie grał takiego skurwysyna. Domhall Gleeson chyba nigdy jeszcze nie grał tak dobrze (do tej pory miałam wrażenie, że we wszystkich filmach gra jedną i tę samą rolę). Zaskakująco dobry jest też młody Will Poulter, kojarzący się dotąd z rolami w niezbyt ambitnych komediach. No i Leo…

Wszyscy oczywiście zastanawiają się, czy „The Renevant” przyniesie w końcu upragnionego Oscara dla di Caprio. Internet śmieje się, że zgarnie mu go sprzed nosa ten nieszczęsny niedźwiedź. Donoszę, że niedźwiedzica zagrała bardzo dobrze, ale chyba nie dostała nominacji. Zresztą jako niedźwiedzica, mogła ją dostać w kategorii ról kobiecych, więc i tak by Leo nie zagroziła. A tak całkiem poważnie, to di Caprio już kilka razy zasłużył bardziej. Chociażby „Wilkiem z Wall Street”, w którym szarżował aż miło. W „Zjawie” dał się jednak charakteryzować po pięć godzin dziennie na ofiarę ataku niedźwiedzia, spał w koniu i niedojadał. Internet myślał, że padł ofiarą zoofilskiego gwałtu (spojler: gwałtu nie było) Akademia kocha takie poświęcenia, więc może w końcu się uda.

renevant 1024x452 - Zjawa. Boli, aż miło

2 thoughts on “Zjawa. Boli, aż miło

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top