Mam 15 lat w roku 1997 i próbuję być hipiską jak każda pretensjonalna nastolatka, która uważa, że urodziła się za późno. Noszę: koszulkę z Nirvaną, długą spódnicę z India Shopu (bolało, gdy wkręciła się w zębatkę mojego górala) i własnoręcznie (dosłownie ręcznie) uszyty tornister w stylu jakże pożądanego w tamtych latach w środowisku alternatywek (chociaż to słowo jeszcze nie istnieje) plecaka kostki. W kwiatki. Jestem w końcu dzieckiem kwiatem, poza tym innego materiału w domu nie było.

Rok później jestem już małą punkówą. Subkultury wciąż jeszcze mają się dobrze, poza tym liczy się, jakiej muzyki słuchasz. Moja punkowa tożsamość ogranicza się w tym czasie do kupionej za pięć złotych na Krupówkach pieszczochy na nadgarstku i koncertów Pidżamy Porno i Dezertera w lokalnym domu kultury. Są też glany. Martensy właściwie. Kupione za krwawicę matki. I wykradziona z kantorka pana od PO (z pomocą najlepszego kumpla) torba na maskę gazową. Dziś mam w sercu pewnie więcej punka niż wtedy, ale czyż w wyrażaniu siebie równie ważne, jeśli nie ważniejsze od bycia sobą, nie są pozory?

Panna Nikt

W filmie „Panna Nikt” Andrzeja Wajdy, który obejrzałam pod koniec podstawówki, główna bohaterka przeprowadzając się ze wsi do miasta i wchodząc w niekoniecznie równe relacje ze szkolnymi koleżankami, musi na nowo zbudować swoją tożsamość. Robi to z pomocą ukradzionego ojcu czarnego swetra. Nie chce i nie może być dziewczyną ze wsi w niemodnej sukience przysłanej dziesięć lat wcześniej przez ciocię z Ameryki, ale nigdy nie będzie taka jak zamożne przyjaciółki. 

Kiedy miałam 14 lat wspólnie z koleżankami oświadczyłyśmy polonistce, że „Panna Nikt” średnio oddaje realia życia nastolatek (bardzo krytykowałyśmy scenę, gdy Marysia myśli, że umiera, dostając miesiączki). Ćwierć wieku później doskonale rozumiem znaczenie czarnego swetra. Sama miałam wiele własnych „czarnych swetrów” i robiłam dokładnie to samo, co bohaterka: ubiorem walczyłam o wybraną przez siebie tożsamość. Byłam tą dziewczyną ze wsi, bez hajsów, za to z kompleksami. Te wszystkie hipisowskie i punkowe przebrania, zdobywane często przy pomocy wyższej kombinatoryki, pomagały odrzucić dawną szafę z miejskiego targowiska, na którym wstyd przecież się ubierać. Bazary wciąż owiane są wstydem. Bazarowy ubiór to synonim biedy i braku klasy – tej wyimaginowanej, nie społecznej. Coś jak lumpeks, zanim lumpeksy zrobiły się cool, gdy okazało się, że ubierają się w nim też osoby, które stać na nowe ciuchy (ten nasz klasizm powszedni!). Dzięki tym przebraniom mogłam tanim sumptem stworzyć nową, wybraną przez siebie samą tożsamość, która przykryję tę, którą narzucają mi inni. Oczywiście nie nazwałabym ich wtedy przebraniami.

I inne swetry

„A historii tego swetra i tak nie zrozumiesz.” – mówi Grucha z filmu „Chłopaki nie płaczą” i jest to najmocniejsze swetrowe wejście w nową tożsamość, jakie dała nam popkultura. Wymowniejsze niż czarny golf „Panny Nikt”, nie tak pretensjonalne jak wykład Mirandy Priestley na temat niebieskiego swetra Andrei w „Diabeł ubiera się u Prady” i śmieszniejsze od świątecznego swetra Colina Firtha w „Dzienniku Bridget Jones”. Noszonym z dumą różowym swetrem z gruszką Grucha odrzuca toksyczną męskość i u progu XXI wieku wchodzi w nową erę.

Tym samym zatrzymajmy się chwilę przy płci. Ubiorem manifestujemy tożsamość płciową w ten czy inny sposób każdego dnia. Większość z nas nieświadomie, ale dla niektórych to kwestia być albo nie być. Tożsamość płciowa jest w końcu przeźroczysta tylko dla tych z nas, którzy w ogóle nie muszą o niej myśleć, bo nikt nigdy jej nie zakwestionuje. Czyli osób cishetero, chociaż może i to nie zawsze. Ubiór to zwykle pierwszy sposób w jaki osoba trans lub niebinarna może zamanifestować swoją prawdziwą tożsamość. Pierwszy niewerbalny komunikat. Tutaj kwestia ubiór a tożsamość wchodzi zupełnie na serio, ale przekraczanie granic płci w stroju to szerokie spektrum spraw śmiertelnie poważnych i zupełnie trywialnych. Było tak prawdopodobnie od zawsze. 

Wyraźny podział na męskie i żeńskie ubiory mamy tak twardo wdrukowany, że przekroczenia wciąż musimy uczyć się na nowo. Pokolenie Z definiuje je zupełnie inaczej niż millennialsi, millennialsi robili to inaczej niż ich rodzice.

Dziś młode osoby niebinarne, które opowiadają o noszeniu ubrań tradycyjnie przypisanych do różnych płci i nadawaniu im nowych znaczeń jak o czymś totalnie nowym, sprawiają, że czasem przewrócimy oczami, bo przecież nie wymyśliły tego i wszystko już było. Ale czy naprawdę tak trudno zrozumieć dlaczego to dla nich ważne? 

W XXI wieku, gdy właściwie od kołyski narzuca się nam tożsamości płciowe (dziewczęce róże, chłopięce błękity!), co wcale nie było takie oczywiste jeszcze trzydzieści lat temu, jesteśmy zafiksowani na binarności w ubiorze bardziej niż w czasach, gdy kobietom nie pozwalano nosić spodni. Oczywiście nie tylko dlatego przekroczenia są ważną tożsamościową deklaracją. Ale z tego powodu być może mocniej.

Festiwal

Odkąd tylko pojawił się podział na męskie i żeńskie ubiory istniał pewien element zabawy związany z jego kwestionowaniem. Zabawa ubiorem to festiwal i postawienie świata na głowie. Z jednej strony zamiana ról jest wyznaniem wolności i łamaniem z góry przyjętych zasad (drag, pierwsze kobiety, które odważyły się nosić spodnie w czasach gdy uważano to za nieprzystojne). Z drugiej ustrukturyzowanym świętem świata na opak, który istnieje tylko po to by pieczętować zastany porządek. Taką właśnie rolę spełniał na przykład facet przebrany za babę, ten komediowy klasyk, który nie śmieszy już tak jak kiedyś (przynajmniej teoretycznie nie powinien). 

Takie ustrukturyzowane przebieranki, czyli przybieranie ubiorem fałszywych tożsamości, mają śmieszyć w sposób, który zniechęca do wejścia w inne role niż te narzucone przez społeczeństwo. Sam podział męskie/żeńskie jest w tej zasadzie wtórny w stosunku do podkreślania ubiórem różnic w statusie społecznym i majątkowym. Ich przekroczenie bywa niemożliwe. Do dziś mówimy o tym, że komuś z eleganckich butów wystaje słoma, gdy kłuje nas w oczy awans społeczny. Współczesna moda jest może szybka, ale demokratyczna tylko z pozoru – do tego zdania jeszcze wrócimy, ale najpierw dokonajmy pewnego eksperymentu myślowego.

Tożsamość bez ubioru

Wyobrażmy sobie przytoczoną w jednym z pierwszych akapitów młodą punkówę. A teraz wyobraźmy sobie punka bez kostiumu. Albo punka w generycznym kanapowym outficie i chwilowo zapomnijmy o tym, że kanapowy outfit też może wyrażać tożsamość (Big Lebowski!). Zamiast punka może być: amiszka, ortodoksyjny żyd, rastafarianka, gotka, dyrektorka z korporacji albo lokalny dresiarz.

Czy wiemy, kim jest ta osoba bez przypisanego przez zbiorową wyobraźnię mundurka? 

Ubiór to kulturowy kod. Nie jesteśmy w stanie zdefiniować tożsamości jako czegoś namacalnego. Może dlatego tak trudno niekiedy nam je szanować w innych. To słowo z ogromnym ładunkiem emocjonalnym, tysiącem znaczeń i części składowych, tysiącami odcieni. Strój po prostu jest. Można go założyć albo zdjąć. Ale definiuje, szufladkuje, porządkuje. 

Zasadnicze pytanie nie powinno brzmieć: jak ubiorem możemy wyrazić swoją tożsamość, tylko raczej dlaczego musimy? Czy jesteśmy do tego porządkowania przywiązani tak bardzo, bo przez setki lat uczyli nas go ci, którzy tożsamości definiowali i narzucali, pieczętując różnice społeczne różnicami w ubiorze? A może to wcale nie jest tak okropne, jak się wydaje? Ubiór był pierwszy, dopiero potem zaczęto myśleć o nim jak o czymś, co pomaga dzielić ludzi (na długo przed tym, gdy wymyślono koncept rasy i można było odróżniać i wyróżniać jeszcze prościej). Skłaniam się ku tej drugiej tezie.

Ubiór bez tożsamości

Gdybym chciała, mogłabym codziennie wymyślać sobie nową tożsamość. Dzisiaj jestem matką na home office, ale jutro mogę zapragnąć być Dianą na wakacjach w zamku Balmoral i moja szafa mi to umożliwia. Pozwala mi na kreowanie niejednej postaci, każdej prawdziwej i nieprawdziwej jednocześnie. Szybka moda jest demokratyczna, czyż nie? Tylko z pozoru. Możesz nosić te same ubrania z sieciówki, które na instagramie reklamuje znana celebrytka, ale nie zbliży cię to ani na centymetr krawiecki do jej statusu społecznego i majątku. W dodatku musisz kupić sobie te ciuchy sama, nie są w prezencie od marki ani tym bardziej marka nie płaci ci za ich noszenie. Ale i tak powinnaś uważać się za szczęściarę: nie musiałaś własnoręcznie szyć tych rzeczy w fabryce w Bangladeszu za promil sklepowej ceny. W 2023 to zdanie brzmi jak banał, ale fakt, że to banał niczego nie zmienia.

Ubiór łatwo może zrosnąć się z tożsamością, a tożsamość z ubiorem. Równie łatwo może się od tej tożsamości odkleić i to jest jego kolejna niedemokratyczna strona. Kiedy byłam młodą alternatywką z lat 90., marzyłam o arafatce. Nosili ją wszyscy najładniejsi, alternatywni chłopcy w szkole. Zdobyłam swoją dopiero w 2010 roku, upolowaną na swapie. Teraz spoczywa na dnie szafy. Dziś wiem, że jej prawdziwa nazwa to kefija, i że oddzielenie od jej pierwotnego, historycznego znaczenia jako symbolu walki o wolną Palestynę i zredukowanie do modnego akcesorium niekoniecznie jest okej. W 2010 nikt, poza paroma aktywistkami, nie znał pojęcia „zawłaszczenie kulturowe”. 

Wyrażanie swojej tożsamości ubiorem to przywilej. Jako białe osoby z Europy możemy wyrażać się do woli, czasem nieświadomie (a czasem zupełnie świadomie) kradnąc, ile wlezie. W naszych outfitach elementy strojów z kultur uciskanych przez wieki grup nic nie znaczą lub przyjmują znaczenia, jakie nieudolnie usiłujemy im nadać. Są elementem mody i wykreowanej tożsamości. W tym samym czasie osoba koloru może spotkać się z negatywnymi komentarzami za tradycyjny ubiór lub fryzurę, bo od niej oczekuje się, że dostosuje się do białej „normy” (nawet bardzo uprzywilejowana osoba jak aktorka Zendaya, wyśmiewana swego czasu za noszenie dredów). Większość z nas pewnie jeszcze przez wiele lat nie dowie się, że jest jakiś problem, bo w mainstreamowym dyskursie w Polsce to temat niszowy. Gdybym powiedziała pierwszej napotkanej na ulicy dziewczynie w dredach, że zawłaszcza czyjąś kulturę, nie miałaby pojęcia o czym mówię. W mojej arafatce byłam złodziejką bardziej niż kradnąc maskę gazową z kantorka pana od PO, chociaż gdyby mnie złapali za to drugie, pewnie dostałabym jakąś karę, a za noszenie arafatki nikt grzywny nie wlepi.

Kilka lat temu napisałabym tekst o płynnej tożsamości, zabawie modą i wymyślaniu siebie codziennie od nowa. „Odczuwam radykalną nieciągłość z samą sobą” – pisała Zadie Smith i to zdanie uważam za jedną z lepszych (anty)definicji naszych tożsamości. Radykalnie z nim rezonuję, bo co jak co, ale ostatnia rzecz, jaką można przypisać człowiekowi to spójność. Bycie kimś innym każdego dnia dzięki możliwościom jakie daje nam nasza szafa, cudownie współgra z ideą człowieka-chaosu. Wyrażanie siebie ubiorem to jednak śliski grunt. Wiąże się z mnóstwem wątpliwości. I bardzo dobrze, gdy te wątpliwości przychodzą. Ubiór to kulturowy kod i gra pozorów. To jednocześnie otwarty komunikat i kamuflaż. Możemy z dumą podkreślać nim nasze tożsamości. Albo musimy. Możemy też rozpłynąć się w normie, by przetrwać. Albo musimy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top