Właściwie wpis ten mogłabym ograniczyć do trzech krótkich punktów i na tym poprzestać: istnienie nowych wersji nie unieważnia starych, stare można dalej oglądać, nowych wcale nie musowo. Tylko po co?
Zacznijmy od początku. No prawie początku, ponieważ nie zamierzam cofać się do pierwszej na świecie przeróbki istniejącego dzieła kultury, gdyż nie mam pojęcia co to było takiego i możliwe, że trzeba by prześledzić ostatnie pięć tysięcy lat. Przeniesiemy się więc jedynie do zeszłego tygodnia, gdy wybuchła niewielka internetowa inba, bo „olaboga Netflix+Znachor!”.
Otóż będzie nowa adaptacja powieści Dołęgi-Mostowicza, będzie na Netflixie i okazuje się, że potężne grono komentujących w internecie ma z tym problem. Po co kręcić nowe wersje filmów, które są doskonałe? Mogłabym napisać po prostu: bo można, ale nie będę psuła sobie i Wam zabawy i pójdziemy dalej.
No dobrze, zanim pójdziemy dalej, zatrzymam się na chwilę, żeby wyrazić swoje zdumienie, ponieważ żyłam w zupełnej nieświadomości, że film “Znachor” Jerzego Hoffmana z 1982 roku jest fimem tak kultowym. Owszem, widziałam go wiele razy, pierwszy raz pewnie jeszcze w dzieciństwie, bo często powtarzali go w telewizji. Za każdym razem mną telepie przy scenie operacji mózgu w wiejskiej chacie. Jakiś czas temu nie umknął mojej uwadze fakt, że jest to film puszczany co kilka godzin na każdym kanale w okresie wielkanocy, bo cały internet śmiał się, że ciągle leci “Znachor”. I to tyle. Nie mam żadnego sentymentu, ani głębszych uczuć związanych z tym filmem. Nie miałam pojęcia, że pół polskiego internetu je ma i jest to tak ważne dzieło, którego należy bronić przed przerobieniem na modłę Netflixa.
Powoli wychodzę z tego początkowego szoku. Przeczytałam kilka analiz inby o „Znachora”, bo wydało mi się to zabawne. Od linii obrony nowej adaptacji (czy raczej prawa do jej nakręcenia) zaczynającej się od: „ale wiecie, że to nie jest pierwsza ekranizacja, bo tę zrobili już przed wojną?” po „’Znachor’ to wcale nie jest wybitny film i powiem wam, dlaczego”. Ostatecznie wszystko to wydaje się bezsensownym strzępieniem języka, które nie służy przekonaniu nieprzekonanych, za to jest świetną okazją do pochwalenia się znajomością przedwojennego kina tudzież do krytycznego poznęcania się nad filmem, który się źle zestarzał. Można i tak.
Osób sceptycznych wobec nowych wersji “Znachora” i tak nic nie przekona i całkiem możliwe, że nie ma to nic wspólnego z faktem, że uważają ten film za wybitny. Coś mówi mi, że te osoby napisałyby podobnie o każdym innym narażonym na odświeżenie filmie, bo w ich odbiorze kultury wszystko jest skończone i nie podlega reinterpretacji. Te same osoby zawsze napiszą też, że “książka była lepsza” nawet jeśli w porównaniu do adaptacji była kupą. Coś mówi mi, że w formowaniu tej postawy sporo nabroiła szkoła. Oczywiście mogę się mylić i niepotrzebnie wrzucać wszystkich do jednego wora.
IP czyli problemy z kulturą remixu
Nie ma nic złego w remake’ach starych filmów. Jasne, w historii kina wiele z nich okazywało się dużo gorszymi od oryginałów z tego prostego powodu, że nie oferowały nic nowego poza dekoracjami i obsadą. Ale nie raz i nie dwa nowe odczytanie było strzałem w dziesiątkę i powiewem świeżości. Jak już wspomniałam wyżej, sam „Znachor” jest remake’iem, a o pierwszym filmie mało kto pamięta.
Żyjemy w czasie sporych zmian społecznych i to jest doskonały czas na nowe interpretacje starych tekstów kultury. Nowe odczytanie może okazać się nie tylko bardzo ciekawe, ale również potrzebne samym starych dziełom. Przyklaskuję pomysłom na odświeżanie wszystkimi kończynami. Jednocześnie nie mogę się nie zatrzymać w tym miejscu i przemilczeć fakt, że mamy jednak pewien problem.
Czy wiecie, czym jest IP? Nie, nie IP waszych komputerów. Chodzi o intelectual property, pojęcie odnoszące się nie tyle do własności intelektualnej w znaczeniu, które kojarzy się z prawem autorskim, co z ideologią inżyniera Mamonia. Lubimy te piosenki, które już znamy, więc filmowi decydenci (czyli główni gracze, na przykład platformy streamingowe) najchętniej przyklasną projektom, które odnoszą się do historii, które mają jakieś zaczepienie w czymś co widz już widział, bo to teoretycznie mniejsze ryzyko finansowe. Nie musi chodzić o wielką franczyzę typu uniwersum marvela. Znana powieść, gra komputerowa, stary film, oparcie na faktach też jest okej. Teoretycznie twoim IP może być twoja autobiografia, ale niekoniecznie zagra tak dobrze jak pomysł na remake „Znachora”. Sytuacja jest paradoksalna, bo Netflixy i spółka ogłaszają jak to szukają i potrzebują nowych, oryginalnych scenariuszy, ale jak przychodzi co do czego, najłatwiej dostać hajs na remake lub adaptację.
Żyjemy w kulturze remixu i z jednej strony jest to fajne (dawno nie śmiałam się tak jak kilka dni temu na filmie o Chipie i Dale’u, który jest jednym wielkim nawiązaniem do wszystkiego).
Z drugiej, mocno utrudnia życie nowym twórcom, którzy próbują się przebić z oryginalną historią, teoretycznie tak poszukiwaną na rynku. Oczywiście, że wszystko już było, ale czy musimy traktować to zdanie tak dosłownie? Tutaj jest problem. W remake’u „Znachora” jako pomyśle wyrwanym z tego kontekstu, niekoniecznie, bo przypominam:
- istnienie nowych wersji nie unieważnia starych
- stare można dalej oglądać
- nowych wcale nie musowo.