Kiedy jesteśmy mali, wbija się nam do głowy, że liczy się udział, nie zwycięstwo. Ale już wtedy wcale w to nie wierzymy. Medale za ukończenie biegu nigdy nie smakują tak dobrze, jak puchary za podium. W końcu dostają je wszyscy, za każdy bieg, i w ostatecznym rozrachunku powiększają one tylko bilans złomu w pudełku po butach. Tak naprawdę jesteśmy społecznie zaprogramowani na sukcesy i porażki, a nie spokojne dreptanie do mety, bo życie to nie jest bieganie w kółko po bieżni, tylko cholerny bieg na orientację. Z przeszkodami i pod górę. I chociaż logiczniej byłoby się cieszyć z tego, że się nie zgubiło drogi, wolimy się zadręczać przegraną na lotnej premii.

Ten tekst mógłby być takim zwykłym użalaniem się nad sobą, gdybym dobrze nie wiedziała, że nie tylko ja czasami się tak czuję. Jak chodząca porażka. Prawdopodobnie wszystkim zdarza się czasem tak czuć. Albo prawie wszystkim. Bo czy znamy aż tylu ludzi, którym zawsze wszystko w życiu się udaje? I czy nawet jeśli tak jest, to czy wewnątrz zawsze czują się tacy zajebiści?

Wystarczy gorszy dzień. Kilka gorszych dni. Ciężka praca, która nie przynosi pożądanych efektów, chociaż wszyscy mówią ci, że jak będziesz dobra i pracowita, to będziesz zwycięzcą. Kilka nieudanych inwestycji w siebie. Kilka porażek i długi czas bez najmniejszego sukcesu, by nakręcić twojego małego frustrata w sobie.

Kiedy byłam mała najbardziej nie lubiłam przegrywać. Chyba większość dzieci tak zresztą ma. Przegrana w Chińczyka albo Piotrusia, jeśli nie awanturą, kończyła się co najmniej płaczem. Prawdopodobnie dlatego dzieci lubią same wymyślać zasady gry inne od tych na pudełku z kartami. Żeby w razie czego stwierdzić, że według ich zasad, które są prawdziwe i najsłuszniejsze, zwycięstwo im się należy. Jak na złość, w dorosłym życiu tak się nie da. Dlatego nie znoszę grać w karty i nigdy tego nie robię. Niestety samego życia nie da się potraktować tak jak pokera i zwyczajnie w nim nie uczestniczyć. Życie chce by je przeżywać. To było by cudowne i oczywiście zbyt proste, żeby wystarczyło je po prostu przeżywać. Po prostu biec przed siebie i nie wywalać się na wystających korzeniach. Tymczasem zdarza się, że potykasz się na prostej drodze.

Wystarczy mi kilka niewygranych z rzędu, żebym poczuła się chodzącą porażką. Porażki, nawet te najmniejsze, wkurzają mnie mocniej niż cieszą zwycięstwa. To czasami jest zupełnie irracjonalne. Zdarza mi się bardziej smucić, gdy ktoś odlajkuje mi fanpage’a, niż cieszyć się z tego, że tekst mi się wyklikał na jakąś szaloną liczbę. I mogę sobie mówić, że „fuck it” i mogę dobrze wiedzieć, jakie to głupie, a jednak moje emocje wiedzą lepiej.

Czasem sobie myślę, że człowiek by nie przeżywał tak tych wszystkich głupot, które nazywa porażkami, gdyby częściej jednak odnosił jakieś sukcesy, gdyby częściej mu jednak coś wyszło. A tak, na dziesięć prób jedna udana. I jak tu nie czuć się beznadziejnym? Jasne, że ta udana próba cieszy. Zresztą, najczęściej strasznie wyolbrzymiam swoje zwycięstwa. Przedstawiam je jako coś większego, niż to czym w istocie są. Może po to, by piękna chwila trwała mocniej, skoro nie może trwać wiecznie. Bo potem, przy kolejnej próbie, przychodzi przełknąć mi znów gorzką pigułkę i ponownie coś szepcze mi do ucha, że jednak jestem chodzącą porażką.

Gdybym lepiej dbała o swoje zdrowie psychiczne, to bym pieprznęła te wszystkie swoje próby podbicia wszechświata. Nie próbowałabym niczego, by uniknąć tych wszystkich wątpliwości, tego zastanawiania się, czy aby przypadkiem nie jestem w tym, co robię zupełnie przeciętna, a przecież wyznaję zasadę, by robić w życiu tylko to, co wychodzi mi zajebiście? Może to jest dziecinna zasada, ale w dużym stopniu, trzymanie się jej pozwala mi uniknąć jeszcze większej życiowej frustracji. Tymczasem mi się wciąż chce. Chce mi się próbować, by przez chwilę czuć, że mam szanse, że nie jestem wcale chodzącą porażką. To trochę jak gra w totka, tylko że przegraną w totka wystarczy zwalić na rachunek prawdopodobieństwa, a tu wszystko to jest twoja wina, wszystko zależy od ciebie. Nie wiem, ile razy trzeba upaść, żeby się już więcej nie skusić na pozbieranie i dalszy bieg. Póki chodząca porażka nie jest twoim stanem permanentnym, chyba zawsze będziesz mieć jakieś nadzieje, chociażby były złudne. Ostatecznie, z nadmiaru szczęścia również można zwariować.

A Ty? Jak się dziś czujesz?

1 thought on “Chodząca porażka

  1. czytam ten tekst chyba piąty raz, i każdy raz był innego dnia, od czasu publikacji. Za każdym razem chcę napisać, że jakbym czytała o sobie ale potem kasuje, bo co to za komentarz, może stać mnie na więcej. Tym razem nie skasuję, choć niczego nowego nie wymyśliłam. Ten tekst jest o mnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top