Czy może być lepszy pretekst do powrotu na bloga niż zjechanie nowego sezonu serialu Netflixa, wyłącznie w celu wyrzucenia z siebie jęku zawodu i poczucia ulgi? Pewnie tak, ale po co. Bywały momenty, że oglądając bawiłam się dobrze, ale chyba lepiej bawię się teraz, pisząc ten tekst.
Wszyscy już widzieli, widziałam i ja, więc czas (znowu) napisać, co jest nie tak z tym “Wiedźminem”. Coś więcej niż “wszystko”.
Powiedzmy sobie otwarcie, nie obejrzałabym całego sezonu, ba, pewnie nawet bym do niego nie zasiadła, mając w pamięci sezon pierwszy, a już z pewnością nie wyszłabym poza pierwszy odcinek, gdyby nie to, że kocham wiedźmińskie uniwersum i po prostu musiałam zobaczyć kontynuację serialu na własne oczy. Dać chociaż szansę. Drugą szansę. Trzecią pewnie też dam i czwartą, jęcząc jeszcze bardziej. Ale gdyby to był serial z uniwersum, na którym zupełnie mi nie zależy, to no cóż. Wyłączyłabym rychło. Wciąż nie wiem, jak dałam radę pierwszym czterem odcinkom. Właściwie nie wiem, czy mogę powiedzieć, że dałam im radę, bo co chwilę gdzieś z nudów uciekałam myślami lub wzrokiem.
Kiedy w piątym i szóstym odcinku zaczęło się wreszcie coś dziać (na tyle dziać, żebym ujrzała w akcji nieco ładu i składu, a nawet ze zrozumieniem podeszła do pewnych zmian w stosunku do książki i uznała je za sensowne z punktu widzenia płynności serialowej fabuły), miałam nadzieję, że serial odbija na tyle, żeby nie być jednak totalnym rozczarowaniem. Ale nie. Na ostatnie dwa odcinki nie pomogła nawet whisky, która pomagała przetrwać mi w miarę dobrym humorze początek sezonu. Nie pomogłoby morze whisky, no może takie morze, które sprawiłoby, że zasnęłabym pijana i przespała finał. Wcześniej tego samego dnia oglądałam z córką “Obóz kredowy”, kreskówkę z uniwersum “Jurassic World” i były tam wredne hybrydowe dinozaury scorpiorexy. W pewnym momencie ósmego odcinka zaczęłam zastanawiać się, czy przełączyłam się z sekcji “dzieci”, bo scorpiorexy wypełzły w “Wiedźminie”. To był ten moment, gdy bawiłam się dobrze (swoją drogą, polecam Obóz Kredowy!). Przez pozostały czas głównie przewracałam oczami.
Tak, narzekam bardzo. Bardzo mi się nie podobało. To nie jest jakaś mądra recenzja. Wylewam teraz z siebie frustracje, po obejrzeniu czegoś złego. Za chwilę będzie bardziej do rzeczy. Nie chodzi o to, że za bardzo pozmieniali w fabule w stosunku do materiału książkowego. Niech sobie zmieniają na zdrowie! Powtórzyłam sobie sagę dwa lata temu i dużo pamiętam, ale zmiany same w sobie bardzo mi nie przeszkadzają. Niektóre mają nawet sens. Są nowe wątki, które szanuję (ale nie Voleth Meir!). Jednak jest coś, co trudno wybacza się adaptacjom, nawet tym niewiernym, jeśli jest się fanką pierwowzoru. Ten “Wiedźmin” nie ma duszy oryginału. Nie ma tego czegoś, po czym czujesz, że jesteś w tym samym świecie. Tego, co na przykład doskonale udało się “Grze o tron” nawet gdy fabularnie kompletnie rozjeżdżała się z książką. Film i powieści miały tę samą duszę. Wiedźmin jest gdzieś obok. To może być totalnie subiektywne odczucie. To jest subiektywne odczucie, ale nie jestem w stanie lepiej opisać, co mi tu nie gra.
Widać, że twórcy dostali na drugi sezon dużo więcej hajsu niż na pierwszy. Co prawda wciąż przez większość czasu miałam wrażenie, jakbym oglądała nieco podrasowaną kolejną część włoskiej bajki o Fantaghiro z lat 90. albo czeską Arabellę, ale przynajmniej w każdym epizodzie mamy całkiem nieźle wyglądającego potwora odcinka. Ale zamiast jakościowych jaszczurek wolałabym jednak dostać jakościowy scenariusz. A ten leży nie tylko na poziomie fabuły i dialogów. Leży na poziomie, który dla seriali jest najważniejszy: poziomie bohaterów.
Nie zależy mi na nich. Czy wam na nich zależy? Niespecjalnie ich lubię. Nie są zbyt mądrzy. I co najważniejsze: dużo mówią o tym, jak to zależy im na sobie nawzajem, jakie są między nimi relacje, ale zupełnie tego nie okazują. Mówi się, że podstawowa zasada pisania, to show, don’t tell. Cóż, scenariusz “Wiedźmina” ma z tym wielki problem, bo postaci ciągle coś mówią, ale nie widać tego, o czym.
Dotarło to do mnie w chwili, gdy Yennefer i Ciri rozmawiają o Geralcie i Ciri stwierdza, jaki to on jest dla niej ważny, jak jest dla niej ojcem. Czy widziałam jak ta relacja się rozwij, jak tworzą się więzy przez poprzednie długie odcinki. No jakoś nie! To nawet nie jest ten słynny brak chemii między aktorami. Budowania więzi po prostu im nie napisano. Jeżdżą gdzieś razem, coś tam mówią do siebie, ale tak naprawdę nie widzimy, żeby coś ważnego się między nimi budowało. Ciri więcej istotnych zdań i spojrzeń wymienia z Vesemirem, nawet trening odbywa z innymi Wiedźminami, podczas gdy Geralt załatwia inne sprawy. Oczywiście musi je mieć kiedy załatwiać, ale wyszło jak wyszło. Jedna słowna deklaracja, która nie ma potwierdzenia w budowaniu relacji w poprzednich odcinkach wyszła słabo. Tak się tego nie załatwia. Tak się ktoś może poczuć oszukany. Ja na przykład tak się poczułam i to jest dla mnie największy problem tego serialu. Większy niż idiotyczne plot twisty i głupie zachowania bohaterów.
Gdybym miała robić ten serial od nowa, zostawiłabym piosenki Jaskra, a cała reszta… nad całą resztą kazałabym się ekipie od Wiedźminie poważnie zastanowić. W drugim sezonie dostaliśmy lepsze potwory, ale poza tym na każdym innym poziomie było gorzej niż w pierwszej serii. A poprzeczka naprawdę nie była wysoko zawieszona, zwłaszcza że mając jako bazę zwartą strukturę pierwszego tomu sagi, a nie luźno powiązane opowiadania jak w jedynce, była szansa na uniknięcie chaosu. A tu dalej chaos. W dodatku w przeważającej części nudny chaos. Czarodziejki magię czerpią z chaosu, ale może niekoniecznie scenarzyści powinni iść tą samą drogą.