Nie da się napisać o „Spectre” w oderwaniu od poprzednich części Bonda z Craigiem. Najnowszy film, chociaż stylistycznie różni się od reszty nowej serii, oddając swoisty hołd/nieco wyśmiewając konwencję klasycznych przygód agenta 007, spina cały cykl klamrą. Klamra to trochę logiczna, a trochę niedorzeczna, bo jeśli chcemy odwoływać się do bondowskiej klasyki, elementu niedorzeczności nie da się uniknąć. Wszystko jednak w ostatecznym rozrachunku wygląda na z góry zaplanowane i przemyślane. Jesteśmy uratowani!

Jestem mało obiektywna w stosunku do Bonda Daniela Craiga. To jest mój Bond! I nic nie szkodzi, że kocham Seana Connery’ego i przez lata uważałam go za jedynego słusznego 007, zupełnie nic nie szkodzi. Nowa seria od początku wygrywała tym, że nie udawała, że chce być spadkobiercą bondowskich tradycji. Wielu ortodoksyjnych fanów miało oczywiście za złe twórcom, że Bond za bardzo odjechał w stronę zwykłego filmu sensacyjnego, że zabrakło tego bondowskiego szyku no i że Craig blondyn i zbyt napakowany. Ciężko jednak zaprzeczyć, że „Casino Royale” to był prawdziwy powiew świeżości. Po naprawdę słabych ostatnich filmach z Brosnanem, które ewidentnie nie miały na siebie pomysłu, trzeba było trochę wywrócić narrację do góry nogami. Wchodziliśmy przecież w XXI wiek, nie dało się ciągnąć opowieści w tym samym stylu, co przez poprzednie 40 lat. Bo powiedzmy sobie szczerze, Bond mimo jakichś tam drobnych zmian i ewolucji i mimo kilku wcielających się w niego aktorów, wciąż ciosane były z tego samego szablonu. Dłużej naprawdę się nie dało.

5pBcAJy 1024x576 - Bond zatoczył koło, ale to koło graniaste, czyli rzecz o Spectre

Seria z Craigiem jest tak naprawdę pierwszym cyklem Bonda, w którym wszystkie części tworzą tak naprawdę jedną, przemyślaną całość. „Spectre” wyjawia nam tajemnicę: nic, co zobaczyliśmy w poprzednich odcinkach nie było przypadkowe. Wspaniałe są takie rozwiązania, bo dają widzowi dużą satysfakcję. Z drugiej strony jest mu smutno, bo ostatnie sceny pokazują dobitnie, że to już naprawdę koniec. Przynajmniej w tej konwencji i z tym aktorem (Craig powiedział, że za nic w świecie nie chce już więcej grać Bonda). Teraz trzeba będzie wymyślić coś zupełnie nowego, nie ma innego wyjścia. Jeśliby twórcy Bonda chcieli kontynuować serię w tym samym stylu (nawet z innym aktorem), mogliby jeszcze wpaść w pułapkę czwartej części Piratów z Karaibów i zadławić się swoim ogonem. Z pewnością nikt tego nie chce.

Nowa opowieść o agencie Jej Królewskiej Mości ewoluowała przez cztery kolejne części. Stylistyka jest niby ta sama, a jednak z odcinka na odcinek coś się zmienia. Od Casino Royal, które mimo oparcia w prozie Flemminga, było najmniej bondowskim Bondem (James na początku nie miał nawet licencji na zabijanie i jeszcze nie umiał prawidłowo pić martini, no i niektórzy czepiali się, że bardziej przypomina Bourne’a niż Bonda) i dość mocno odcinało się od tradycji, po „Spectre”, w którym odwołań do klasycznych bondów jest mnóstwo. Zresztą romans ze starymi filmami zaczął się już w Skyfall, ale tam nawiązania miały raczej charakter parodii.

Spectre 2 - Bond zatoczył koło, ale to koło graniaste, czyli rzecz o Spectre

„Spectre” pełne jest klasycznych bondowskich smaczków, które fani cyklu z radością wyłapią. Jest samochód z gadżetami, wybuchający zegarek, jest niezniszczalny przeciwnik no i jest kot. Jest też pewien element niedorzeczności i przymrużenia oka, bez których to stare odcinki obejść się nie mogły. Nawet Léa Seydoux przypomina trochę dziewczyny Bonda z lat 60. Co najważniejsze, wraca motyw tajnej organizacji WIDMO. Już bardziej klasycznie nie można! Przy tym wszystkim Bond Daniela Craiga wciąż pozostaje Bondem Daniela Craiga, przechodząc ewolucję ciekawszą nawet niż ewolucja stylu opowieści.

007, który w „Casino Royale” był narwanym zabijaką (kolejna rzecz, której nie mogli przeżyć ortodoksyjni fani), w kolejnych filmach zmienia się, ale wcale nie w kierunku, który można byłoby na początku zakładać. Nie staje się tym eleganckim, szarmanckim, dowcipnym (i niestety szowinistycznym!) agentem znanym z poprzednich wcieleń. Jasne, że czasem sypnie dowcipem, ale nie jest jakimś wybitnym mistrzem ciętej riposty. Zabawne są całe dialogi, w których inne postaci mają równie dużo do powiedzenia (mistrzem dowcipu zdecydowanie zostaje Q w wersji Bena Wishawa).

spectre lea seydoux 1280jpg 73e5f9 1280w 1024x576 - Bond zatoczył koło, ale to koło graniaste, czyli rzecz o Spectre

 

Kim z biegiem czasu i odcinków staje się narwany zabijaka Bond? Smutnym, tajemniczym człowiek z traumą. Można zaryzykować twierdzenie, że to pierwszy Bond, który ma wrażliwość. I osobowość. W poprzednich wcieleniach jedyną rysą bohatera był jego alkoholizm i seksoholizm, a w latach 60. to właściwie nie była żadna rysa (pamiętajmy, że wtedy palenie papierosów nie powodowało raka, a brak zapiętych pasów w samochodzie nie zmniejszał wcale szans na przeżycie wypadku). Ten James Bond ma traumy z dzieciństwa, cierpi po śmierci ukochanych osób i nie jest mu wcale dobrze z tym, że pije za dużo. Nie jest też fizycznie niezniszczalny (mimo że z odniesionych ran wylizuje się jak Rambo lub Kmicic, to nie pozostają one jednak bez wpływu na jego kondycję). To taki ludzki Bond. Takiego bohatera w dzisiejszych czasach dużo łatwiej zaakceptować, dużo łatwiej się w niego wczuć. Tak się tworzy (powinno się!) postaci w XXI wieku. Bond Brosnana z dzisiejszej perspektywy wydaje się taki obojętny!

spectre1208141280jpg 398894 1280w 1024x576 - Bond zatoczył koło, ale to koło graniaste, czyli rzecz o Spectre

 

„Spectre” jest kulminacją osobistych rozgrywek Bonda, mocniej nawet niż w Skyfall (w poprzedniej części osobistą sprawą naszego szpiega było chronienie ukochanej szefowej M). W „Spectre” 007 stawi w końcu czoło odpowiedzialnym za jego własne nieszczęścia (i za parę innych spraw). A ponieważ motywacje Jamesa są tu mocno personalne i pokój światowy obchodzi go trochę mniej, by mógł poświęcić czas na jego ratowanie, dostajemy do pary równoważny wątek zmagań nowego M (Ralph Fiennes) do spółki z Moneypenny i Q ze skorumpowanymi złoczyńcami z innych (niż MI6) rządowych agencji. Ostatecznie to właśnie oni ratują świat trochę bardziej niż Bond.

Ten równoważny wątek to całkiem rozsądne i dość nowatorskie w bondowskim świecie rozwiązanie. W końcu należy zachować trochę realizmu, kto uwierzy w to, że jeden Bond jest w stanie uratować świat? Otóż może do tego potrzebować kolegów i koleżanek, zwłaszcza że sam musi przepracować swoje traumy i poważnie zastanowić się nad życiem. Cieszy duża rola Fiennesa (po tym, jak w „Skyfall” to M Judi Dench zagrała główną rolę kobiecą, w „Spectre” nowy M też dostał ważną rolę). Jeszcze bardziej cieszy, że w „Spectre” tak dużo Q. Ben Wishaw stworzył swoją zupełnie nową jakość tej postaci. Wcześniej był to zabawny starszy pan od wręczania nieprawdopodobnych gadżetów na początku filmu. W wydaniu Wishawa to młody haker, który wygląda jak skrzyżowanie ucznia Hogwartu z typowym nerdem i ma w zanadrzu najzabawniejsze teksty w filmie, które wypowiada tak spokojnym delikatnym głosem, że jest to nieco „creepy”. Poza tym, czyż nie jest słodki, no czyż nie jest?

q - Bond zatoczył koło, ale to koło graniaste, czyli rzecz o Spectre

W „Spectre” powraca jeszcze jeden znany i dawno niewidziany motyw z klasycznych Bondów: tajna organizacja WIDMO. I jest to chyba najsłabszy element opowieści. Organizacja ta bowiem, z pewnymi małymi wyjątkami, za bardzo przypomina samą siebie z dawnych lat. Przez co oczywiście jest uroczo niedorzeczna, ale jednocześnie trąci myszką i w uniwersum nowych Bondów jest mocno… nie z tego świata.

W „Skyfall”, które chyba najmocniej ze wszystkich części cyklu odwoływało się do problemów prawdziwego świata, M podczas przesłuchania w ministerstwie wypowiada istotne zdanie, które znakomicie opisuje zagrożenia początku XXI wieku: zło dziś nie ma twarzy, nie ma narodowości, jest trudne do nazwania i zidentyfikowania. Trzy lata później, w „Spectre” za złem znów stoi tajna organizacja WIDMO, w kostiumie nieco zbyt fantastycznym, by pasować do konwencji i narracji wyznaczonej w „Skyfall”. Jeśli i tutaj twórcy Bonda chcieli powiedzieć nam coś o realnych świecie (po ostatnim filmie mogłoby się wydawać, że mają takie ambicje), a nie tylko słodko nawiązać do tradycji, chyba musimy potraktować WIDMO jako mocno naciąganą metaforę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top