Wystarczyło kilka dni i wielkie wkurzenie, żebym z osoby unikającej wszelkich demonstracji, gdyż nie lubi tłumów, zamieniła się w kogoś, kto takie manifestacje współorganizuje. O tym, jak nieoczekiwanie obudził się we mnie aktywizm i o tym, że internet to niekoniecznie najlepsze miejsce do przekonywania do swoich racji.

Nie było by tego wpisu, gdyby nie tekst Riennahery. Wpis poniższy nie jest bynajmniej polemiką z Martą, jest jej tekstem po prostu zainspirowany, wywołany trochę do tablicy. Mówię o tym, dlaczego „ruszyłam się z trawy” i używam dużo porównań do „Gry o Tron”.

Żyjemy w tak parszywych, niesamowicie spolaryzowanych czasach, w których miejsca na umiarkowanie coraz mniej i coraz mniej też miejsca na bierność. Siedzimy poniekąd na beczce prochu i albo pogodzimy się z tym, że wylecimy na niej w powietrze, albo owiniemy się w ognioodporny kocyk. Nie znamy niestety tolerancji temperaturowej kocyka. Możemy też wylatywać na tym prochu jak ostatni, pieprzeni heretycy ze stosów z okrzykiem niezgody na ustach i wątłą nadzieją, że może jednak jesteśmy jak Daenerys Targaryen. Bo trochę na tym polega aktywizm w czasach zarazy. Trochę polega też na codziennej pracy u podstaw. Uczę się powoli. Na razie jaram się jak Mother of Dragons i mam nadzieję nie skończyć jak córka Stanissa.

No więc dopadł mnie wkurw. Niezgoda i przerażenie. Ale też trochę nadzieja, że z tego złego można ukuć coś, co pójdzie w dobrą stronę. Mogłam skończyć na gniewnych wpisach w internecie. Dopisać swój głos rozsądku, bo ufam, że trochę rozsądku i dobrej woli posiadam, by dodać go do sumy głosów w słusznej sprawie, których wydaje mi się wciąż jest za mało. Jednak tym razem ukłucie było tak dotkliwe, że nie mogłam robić tylko tego co zawsze – czyli głosić w internecie. Musiałam wyjść na ulice i wykrzyczeć swoją niezgodę. A potem przyłączyć się do działań. Bo, jak to mówiły sufrażystki, o czym dowiedziałam się oglądając w dzieciństwie serial „Kroniki młodego Indiany Jonesa”, liczą się czyny, nie słowa.

Chociaż słowa, wypowiadane mądrze i głośno też się liczą. Są po to, by nie dać się zakrzyczeć. Jesteśmy zakrzyczani, gdy siedzimy cicho i biernie, ale gdy stukamy nasze słowa w klawiatury, to trochę też. Bo w internecie rzadko kiedy można dyskutować. Tak niewiele jest w nim dialogu. Wszyscy zwyczajnie przerzucamy się argumentami, nikt nie słucha, bo nie słucha się oczami, w ostateczności wygrywa ten, kto ostatni naciśnie przycisk publikuj. Wygrywa we własnym mniemaniu. Po drodze przestaje być wiadomo, o co toczy się właściwie spór. Mocno wierzę w organizacyjną i organizującą moc portali społecznościowych, chociaż zapał na nich wypala się najszybciej. Nie wierzę w prowadzone na nich dyskusje.

Ostatni raz brałam udział w demonstracji dziesięć lat temu. Protestowaliśmy wtedy przeciwko pomysłom ministra Giertycha odnośnie edukacji. To były bardzo niewinne czasy. Tęsknię do czasów niewinności, gdy w sumie mogłam żyć tylko dla siebie. Teraz tak jakoś nie mogę. Bo trochę mi ten świat nie daje. Czuję, że mi nie daje. Czuję, że muszę ruszyć się z mojego kocyka, bo zwyczajnie w nim zamarzam. Nawet jeśli świata nie zmienię, będę mogła sobie przynajmniej powiedzieć, że próbowała i nie byłam w tym sama. Trochę wyszłam ze swojej strefy komfortu, tylko trochę, bo ta strefa ma dość cienkie granice. Nikogo jednak nie chcę zmuszać, by przekraczał swoje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top