A dokładniej, co robi z nami zakaz aborcji nazywany „kompromisem”. Czyli znów o tym, że chcą nam zgotować piekło kobiet i o kilku innych efektach.
Naprawdę mam dość już tego protestowania. To się przecież może znudzić, prawda? Ileż można tak grać w dzień świstaka, wciąż budzić się w tej Polsce, w której fanatycy chcą decydować o naszych ciałach? Znowu wychodzimy na ulice, by mówić NIE całkowitemu zakazowi aborcji. Znowu nie wiadomo, jak to się skończy, bo nawet jeśli projekt Kai Godek, który znajduje się w Sejmie zostanie po drodze odrzucony, to jest jeszcze wniosek złożony do Trybunału Konstytucyjnego przez posła Wróblewskiego, który domaga się uznania prawa do aborcji za niekonstytucyjne. W tym wszystkim jest pewien pozytywny aspekt, jakkolwiek to zabrzmi. Budzi się świadomość. Zmienia się język. Powoli, ale jednak. Coraz mniej w rozmowach o aborcji słowa “kompromis”. Ulica nie używa już tego słowa w odniesieniu do prawa, które wciąż jeszcze mamy. Nikt nie chce bronić “kompromisu” jak niepodległości, no może poza Grzegorzem Schetyną, ale on nic nie rozumie. Coraz więcej osób zdaje sobie sprawę, że “kompromis” to tak naprawdę zakaz. Gdy go wprowadzano 25 lat temu to był zakaz, słowo “kompromis” wrosło jednak w społeczeństwo i narobiło mnóstwo złego. Prolajferzy, czy może raczej zygotarianie, wcale nie musieli się aż tak starać. Ich retoryka, ich język, wszedł w życie bez ich specjalnego udziału. Bo taki mamy klimat, w którym w tej dyskusji wszystko kręci się wokół płodów, a najważniejsza w tym wszystkim osoba – kobieta – znika. Ta najbardziej zainteresowana osoba sama daje wciągać się w dyskusje, w których odmawia się jej podmiotowości.
A teraz powiem Wam co robi z nami zakaz aborcji. Ten, który już mamy. Ano na przykład zaczynamy dzielić dzieci na lepsze i gorsze. Zanim jeszcze zygotarianie po raz kolejny przeszli do ofensywy w Sejmie, w sieci pojawiły się kampanie ze słodkimi zdjęciami dzieci z zespołem Downa mówiące o tym, że to te dzieci (płody, ale wiadomo z czyim językiem mamy do czynienia) są najczęściej usuwane w Polsce. Nie ma żadnych danych, które by to potwierdzały, ale co tam rzetelność. O wadach letalnych, o dzieciach, które po urodzeniu nie mają szansy na przeżycie więcej niż kilku godzin czy dni w męczarniach się nie wspomina. Ale wiadomo, jaki ma być efekt: oto złe aborcjonistki mordują dzieci z Downem. Dosłownie masz wyobrazić sobie, że ktoś morduje żywe dzieci, te ze zdjęcia. Nie jest ci wstyd? Co tak naprawdę robi w twojej głowie ten przekaz? Ano stygmatyzuje te dzieci. Nie płody, dzieci. Jakby jeszcze było im mało – serial o Corky Thacherze puszczali 25 lat temu, a jednak społeczeństwo aż tak bardzo nie zmieniło się w akceptowaniu niepełnosprawności – wciąż wiele jest do zrobienia (dzieciaki wciąż wyzywają się od “dałnów”). Czujesz się odrobinę źle myśląc, że jednak nie chciałabyś urodzić takiego dziecka. Tak właśnie masz się czuć. Takie kampanie to nic innego jak cyniczne wykorzystywanie chorych dzieci. Jest w tym coś obrzydliwego.
Trochę inny efekt ma wywołać spowiedź ocaleńca. To historia osoby, której matka mogła lub chciała dokonać aborcji, ale tego nie zrobiła. Ta aborcja mogła być zupełnie hipotetyczna. To znaczy: kobieta miała wybór. W naszym przypadku chodzi o wybór w tych trzech przypadkach, w których w Polsce aborcja jest dopuszczalna. Pojawiają się więc na przykład rozmowy z osobami chorującymi na schorzenia, które mogą być przesłanką do przerwania ciąży. Być może ich matki nie pomyślały nawet o aborcji, a zresztą nawet jeśli pomyślały, to jest nieistotne. Bo przecież MOGŁY ZABIĆ. Miały wybór, więc mogły. Bardzo trudno rozmawia się z takimi osobami. Są stawiane w pozycji potencjalnej ofiary, przekonanie ich, że aborcja to zło nie powinno być ciężkim zadaniem. Kiedy słuchasz takich historii naprawdę nie wiesz jak polemizować, bo wchodzisz na bardzo osobisty grunt. Nie chcesz przecież dzielić dzieci na lepsze i gorsze, chociaż kompromis wpycha cię na te tory. Zapominasz, że tu nie chodzi wcale o dzieci. I nie chodzi o żadne zabijanie chorych ludzi. Czy eugenikę, jak chcą zygotarianie. Takie historie wrzucają nas w optykę żołędzia (który przecież nie jest dębem), myślenia o potencjalności, jak o fakcie. Podchodzimy bardzo osobiście do tego, że moglibyśmy się nie urodzić, myślimy o tym tak jakby ktoś przykładał nam właśnie pistolet do głowy. A przecież gdybyśmy się nie urodzili, to czy zrobiłoby to nam jakąś różnicę?
Nie byłoby takiej dyskusji, gdyby aborcja była legalna. Dla wszystkich. Bez podawania powodu. Nie znaczy to, że nie byłoby zygotarian, bo oni zawsze będą (tak jak i będzie podziemie aborcyjne, jeśli się tego prawa w końcu nie zliberalizuje).
Oczywiście w zakazie aborcji nigdy nie chodziło o dzieci, ani o płody, tylko zwyczajnie o dowalenie kobietom, o odebranie im wyboru, podporządkowanie. Chore dzieci, te narodzone, nikogo z domagających się dalszych zakazów w tym wszystkim nie obchodzą. Kiedy jednak dyskusję sprowadza się do płodu, wyskakuje się z tezą, że ten przecież jest od niej słabszy, a kobieta znika, kobieta nie ma żadnych szans. I ta dyskusja wygląda tak po obu stronach. Przynajmniej do niedawna tak wyglądała. To kto tu jest silniejszy w końcu? Wszechobecny płód odmieniany przez wszystkie przypadki (sorry, dziecko)? Czy kobieta, której nie ma?