Marzec był niesamowitym miesiącem, w którym wiele rzeczy zrobiłam po raz pierwszy w życiu. Pod koniec miesiąca urodziłam dziecko, a wcześniej, pierwszy raz w życiu mówiłam publicznie do tłumu i nie chciałam po wszystkim zapaść się pod ziemię (aż tak bardzo). Jeszcze niedawno zarówno poród, jak i publiczne wystąpienia, były dla mnie najbardziej przerażającymi rzeczami na świecie, z którymi nie chciałam mieć do czynienia. Wystąpienia nadal trochę są.

Nie zawsze tak było. Dobrze pamiętam moment od kiedy tak jest. Miałam 18 lat i na jakieś dziwne szkolne wydarzenie w temacie Unii Europejskiej (był rok 2000, jeszcze nawet nie było wiadomo, czy Polskę do tej Unii przyjmą) miałam przygotować wystąpienie o tym, dlaczego super być w Unii. Równolegle dostałam też zadanie napisania tekstu o tym, dlaczego nie jest to super (wymiary ogórka i takie tam), które miała przeczytać koleżanka (haha!). Kiedy przyszło do odczytu, usiłowałam trochę mówić z pamięci, a trochę zaglądać do notatek, ale tak sobie zasłoniłam segregatorem te notatki, że nic nie widziałam, zestresowałam się strasznie i błagałam, czy mogę zacząć jeszcze raz. No totalna porażka. Dopiero niedawno wbiłam sobie do głowy, że albo czytam wszystko z kartki, albo lecę po całości na freestyle’u, bo droga pośrednia jest za każdym razem drogą kompromitacji. Od tamtego czasu minęło niemal drugie 18 lat, a ja niewiele się w temacie wystąpień nauczyłam. Przez lata po prostu ich unikałam. Szczególnie mocno zaczęłam ich unikać po lekcjach z wystąpień publicznych, które miałam na studiach podyplomowych. Takie lekcje gówno dają, jak się człowiek zaprze, że nie i już. Dla mnie były nie mniejszą traumą niż przemowa o Unii. Właściwie to większą, bo dopiero one przypomniały mi tamtą porażkę. Co istotne, nigdy nie miałam większej tremy występując na scenie w sytuacjach aktorskich (był taki czas, że występowałam). Nie miałam też większego talentu, ale nie stresowało mnie to nigdy zbyt mocno. Udawanie kogoś innego to zupełnie inna rzecz. Lecisz cudzym tekstem, więc w pewnym sensie odcinasz się od samej siebie i jest dużo łatwiej. Co innego mówienie głośno i do ludzi w swoim imieniu, swoimi słowami i na swoją odpowiedzialność. Przecież może okazać się, że pierdolisz, jak potłuczona!

Kilka tygodni temu Anna Dziewit-Meller opublikowała swój pierwszy felieton w „Tygodniku Powszechnym”. Dotyczył kompetencji, tego jak my, kobiety, same sobie ich odmawiamy. Nie wypowiadamy się publicznie, nie udzielamy, bo nie wierzymy, że jesteśmy wystarczająco kompetentne, by zabrać głos w danej dyskusji. Może nie jest to jedyna przyczyna mojego osobistego problemu z wystąpieniami publicznymi. Introwertyzm, pewna nabywana z wiekiem nieśmiałość i złe doświadczenia, które podkopały moją wiarę w siebie, też robią swoje, ale ten syndrom też ma w tym swój udział. Syndrom, który dotyczy również kobiet, po których nikt nie spodziewałby się, że mogą nie wierzyć we własne kompetencje. Ten słynny syndrom oszustki.

Jest kilka kwestii, w którym go pokonałam. Nigdy nie podkopuję samej siebie, gdy chodzi o pieniądze. Jeśli pracodawca nie chce dać mi takich hajsów, jakie przedstawiam mu w odpowiedzi na pytanie „ile chce pani zarabiać?”, to zwyczajnie niech spada. Ale to też nie przyszło od razu, po prostu teraz mogę sobie na to pozwolić. W 2009 roku było zupełnie inaczej.

To prawdopodobnie syndrom oszustki, a nie mój introwertyzm, powinnam winić za to, że na długi czas zamknęłam się w skorupie, w której chciałam po prostu robić swoje i się nie wychylać. Bo przecież dziewczynki się nie przechwalają. One cicho czekają na uznanie. Do dziś pamiętam, jak bardzo było mi wstyd przed samą swoją, gdy jako nastolatka, chwaliłam się swoimi zdolnościami zbyt mocno. Bo może wcale nie miałam tych zdolności. Tyle lat było mi głupio przed samą sobą, za sytuacje, w których pchałam się przed szereg. I nawet nie dlatego, że ktoś mnie za to skarcił. Jakoś tak po prostu nasiąkając oczekiwaniami społecznymi zyskałam głupią świadomość, że nie wypada. I gdy wiele lat później, mój szef usiłował przekonać mnie, że swoją pracą muszę się chwalić, a nawet przechwalać, żeby być docenioną, bo korpo-rzeczywistość taka już jest, nawet jeśli po cichu przyznawałam mu rację, za cholerę nie byłam w stanie się przełamać.

Chociaż przełamać się potrafię. Potrafię opuścić swoją strefę komfortu, w której się nie odzywam. Ale potrafię zrobić to tylko dla ważnej sprawy, sprawy w którą wierzę. I tak było z tym moim występowaniem przed tłumem. Pewnie nigdy nie przełamałabym się dla pieniędzy czy kariery. Ale może kiedyś będę potrafiła przełamać się w każdej sytuacji. Oczywiście nie umiem występować publicznie, nie jestem w tym dobra i nadal się tego boję. Ale co mam do stracenia? Co ty masz do stracenia, odmawiając sobie kompetencji? Może nigdy nie będziesz tak dobra, jak byś chciała? A może już jesteś tak dobra?

2 thoughts on “Mówienie do ludzi, czyli wychodzenie z siebie

  1. Mój introwertyzm niszczy moje przemówienia publiczne, a zbliżają się dwa studenckie. Co gorsza 2 lata temu sama zgłosiłam się do konferencji naukowej i dałam radę. Ale wtedy wszystko przeczytałam i to mnie uratowało. Bycie introwertykiem utrudnia wiele spraw, niestety.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top