Można rzucić korpo i wyjechać w Bieszczady, ale łatwiej piec chleb. Gdyby jeszcze było to takie proste.

Piekę więc na zakwasie twardy chleb z zakalcem, ciasto zakleja mi oczka w pierścionkach. Piekę, jakby miało mnie to przybliżyć do utraconego, prawdziwego życia. Do moich przodków, do korzeni, do soli ziemi, do zdrowia, natury. Tam, gdzie się upadnięty na podłogę chleb całowało i wstyd było za to upadnięcie. Babcia zawsze kazała mi ten chleb całować, ale to najzwyklejszy chleb był, z piekarni „U Wróbla”. Chleba się wcale nie piekło, co najwyżej robiło makaron, kroiło nożem w cienkie paski, bo to była komuna i makaronu spaghetti w sklepie nikt nie widział.

Jak maszyna do chleba piekę na potęgę i przybliżam się co najwyżej do znudzonych mieszczan. Sól ziemi chleb kupuje w biedronce.

Twardy wypiek z zakalcem. Ze wstydu zawinięty w papierową torebkę, czeka aż pochłonie go pleśń.

Na zadanie domowe z biologii nigdy nie umiałam wyhodować na chlebie pleśniaka, może za bardzo mi zależało. Na zapomnianych w plecaku kanapkach, zawsze rósł znakomicie. To samo dzieje się dziś w mojej kuchni.

Zanim piekłam chleb, uczyłam się rozpoznawać jadalne kwiaty i chwasty, ale ostatecznie najadłam się tylko trochę suszonych chabrów bławatków. Rocznik 2015, wciąż mam zapas w puszcze po jakimś fikuśnym Jacku Danielsie. Robiłam ocet ze wszystkiego i kręciłam kremy z oliwy. Jak w chatce czarownicy, suszyłam na ścianie wrotycz, żeby odstraszał muchy i krwawnik, nie pamiętam już po co. Karmiłam herbatą ekspresową herbacianego grzyba kombuczę, ale karmiłam jakoś źle i zamienił się w ocet. Godzinami oddzielałam czarny bez wykradziony z lasu od toksycznych łodyżek. Uzbrojona w saperkę z Leroy Merlin, koszt równe 10 złotych polskich i nadzieja na zostanie bohaterem domu, usiłowałam bez sukcesu wykopać korzenie topinamburu na przyszpitalnym wysypisku gruzu. Dokopałam się jedynie do jeszcze większych pokładów gruzu. Samowystarczalna, surwiwalowa kuchnia miejska.

Można rzucić korpo i wyjechać w Bieszczady, ale łatwiej piec chleb. Można też szukać dzikich roślin lub robić domowy ocet. Na jedno wychodzi. Realizujesz jedynie program znudzonej posiadaniem aspiracji klasy średniej. Bo przecież sól ziemi chleb kupuje w biedronce. Tak sobie to przynajmniej tłumaczysz, wchodzisz w te klasowo-socjologiczne analizy, gdy znudzi ci się kolejne hobby, które miało przybliżyć cię do natury, albo przynajmniej uczynić samowystarczalną. Albo zwyczajnie, gdy znów spieprzysz ten chleb. Bo znów spieprzyłaś ten chleb. Chowasz zakwas w lodówce, może ktoś chętny, ktoś zdolniejszy w chleby, jeszcze się po niego zgłosi. I dochodzisz do wniosku, że chyba łatwiej już wyjechać w te Bieszczady.

2 thoughts on “Jak maszyna do chleba

  1. Zdychłam z tego wpisu. Nie wiem czy łatwiej byłoby mi upiec chleb czy w te Bieszczady jechać. Patrząc na stan portfela to raczej chleb. Może zakalec, ale zawsze taniej i zawsze swój.

  2. Ja dzisiaj pizze upiekłam. Też z zakalcem, ale co tam. Zjedzona cała! Na zdrowie.
    Niestety nie tak patriotycznie. Shame, shame, żeby Polka włoskie żarcie w polskim piekarniku mastercook przygotowywała, w formie ze szwedzkiej IKEI. Ta (tfu) globalizacja.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top