Znacie te pasty i klisze “nie głosujesz, nie idę z tobą do łóżka”? A nie, to było “nie głosujesz w wyborach, nie możesz narzekać na tych, którzy zostali wybrani.” Bo przecież wybory to święto demokracji. Pójdę w niedzielę na wybory prezydenckie, ale to wszystko dużo bardziej skomplikowane.

Kiedy w maju omal nie zmusili nas do głosowania, próbując przeforsować wybory korespondencyjne (nadal do końca nie rozumiem, co to się wtedy odpierdoliło i czy rzeczywiście za nieoddanie karty, którą mieli wrzucić mi do skrzynki pocztowej – a nie chciałam legitymizować swoim głosem tej farsy – mogłoby nam grozić więzienie) chciało mi się śmiać z tego święta demokracji. Bo wiecie, przekonujemy się nawzajem, że trzeba głosować i mnóstwo osób ma pretensje do tych, co nie głosują, bo może gdyby głosowali, mielibyśmy lepszą władzę. Ale koniec końców, jeśli demokracja ma być naprawdę demokracją, to tylko z prawem wyboru do niepodejmowania wyboru. Gdyby istniał obowiązek udziału w wyborach, byłoby to odebranie ludziom możliwości wyboru, czy chcą w nich brać udział, czy nie. Słowem, przymus. Mało demokratycznie.

Takie rozmyślania łatwo było snuć kilka lat temu, gdy nie było rządu PiSu, prezydenta Dudy, wzrostu znaczenia skrajnej prawicy i wszystkich tych rzeczy z nimi związanych, przez które od pięciu lat wychodzimy na ulice. Mnóstwo ludzi w tej sytuacji powie ci, że trzeba iść na wybory i ich wszystkich odwołać. Nie jestem w stanie nikomu tak powiedzieć. To znaczy powiem, że trzeba ich odwołać, ale powiedzenie komuś, że musi głosować, nawet na mniejsze zło, nie przejdzie mi przez usta. Za bardzo wierzę w demokrację. Taką bez przymusu.

W niedzielę idę na wybory. Zagłosuję na kandydata Lewicy, sami i same wiecie kogo, chociaż nie wszystko mi się w nim podoba. Kilkoma rzeczami mi podpadł. Moje poglądy są zdecydowanie bardziej na lewo. Nie uważam go jednak za aż takie mniejsze zło. I jestem z tych, które nie wierzą w możliwość znalezienia ideału. Szanuję osoby, które są w stanie głosować tylko w stu procentach zgodnie ze swoimi ideałami. Szanuję też anarchistów, którzy nie uznają demokracji przedstawicielskiej i nie chodzą na wybory, bo poznałam paru, śledzę ich działalność (np. akcje lokatorskie) i wiem, jak swoją codzienną pracą u podstaw i zaangażowaniem naprawdę zmieniają świat, niezależnie od tego jaka jest władza.

Nasz wpływ na politykę nie kończy się przy urnie. Właściwie nawet się tam nie zaczyna i chyba dobrze zdałyśmy sobie z tego sprawę po czarnych protestach. W ogóle to przez te wszystkie lata jestem coraz bardziej sceptyczna wobec demokracji przedstawicielskiej. To nie znaczy bynajmniej, że tak jak jej typowi krytycy z prawej strony, uważam, że powinna ją zastąpić jakaś dyktatura. Wręcz przeciwnie. Potrzebujemy więcej demokracji, bardziej demokratycznych rozwiązań, bardziej bezpośrednich, bardziej równościowych. Nie wiem, jak miałoby to wyglądać. To zresztą nie jest moje zadanie wymyślić nagle, jak (czego oczekują ode mnie ci, którzy uważają, że receptą na niedoskonałość demokracji powinien być autorytaryzm i trzymanie za mordy). Ale świat kiedyś będzie musiał coś z tym zrobić, tak jak musi zrobić coś z katastrofą klimatyczną. Pewnie tego nie dożyję. Może za kilkadziesiąt lat ludzkość, jeśli przeżyjemy klimatyczną apokalipsę, zainspiruje się eksperymentem ustrojowym z Rożawy i demokracja będzie wyglądać inaczej.

Nachodzi mnie myśl, że skoro demokracja reprezentacyjna jest tak prosta do rozmontowania (PiSowi wystarczyło pięć lat i koronawirus spadający z nieba, żeby miesiąc temu doprowadzić nas do progu autorytaryzmu), to może musimy zastanowić się nad jakąś lepszą formą. Nie totalną. Bardziej demokratyczną, bezpośrednią. I jak miałam zawsze anarchistów za skutecznych ale jednak romantyków, tak teraz ich wizje organizacyjne nabierają dla mnie większego sensu. A przynajmniej wizje odejścia od pozorów, że mamy władzę – my ludzie, lud, obywatele. Nie mamy jej tak naprawdę. W sumie to wiemy. Władza jest przecież nad nami. Rozdajemy tylko niektóre stołki i to tylko czasami, a wielu z nas w dodatku nigdy nie rozumiało o co tu chodzi, godząc się na bycie przedmiotem, nie podmiotem, wierząc ślepo, że zwycięzca bierze wszystko.

Ten fragment napisałam pod koniec kwietnia, w zamknięciu. Dalej było tak: a większą moc mamy nawet na tych ulicach, na które teraz wychodzić nie wolno i nie wychodzimy, bo nam życie miłe, więc jesteśmy zakładnikami. Sytuacja jest patowa. Kto by pomyślał jeszcze pół roku temu, że aktem demokracji będzie bojkot wyborów.

Koronawirus jest jak był, ale w niedzielę idziemy na wybory. Koronawirus niebezpiecznie zbliżył mnie do anarchistki. Uważam jednak, że nie mogę rezygnować chociażby z iluzorycznego poczucia wpływu na kształt państwa, jakim są wybory. Czyli tak naprawdę nadziei. Czy to na wybranie mniejszego zła (mniejsze zło to jest zawsze szantaż emocjonalny, jak u Wiedźmina) czy też nadziei na to, że chociaż część moich poglądów i interesów będzie reprezentowana. Nie czuję się bezpiecznie w państwie, w którym przez autentycznie sprawujących władzę, nie są reprezentowane żadne.

Photo by Paweł Czerwiński on Unsplash

2 thoughts on “A w niedzielę idziemy głosować. O trudnych związkach z demokracją przedstawicielską

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top