Wczoraj wróciłam z wyjazdu do Izraela i jeszcze nie wpadłam w szpony depresji pourlopowej (dopada mnie regularnie, podobnie jak poprzedzająca podróż reisefieber), mam więc głowę pełną przemyśleń na temat bycia w drodze. Zresztą, co podróż, to nowa filozofia wakacji. Uczysz się tego, co lubisz i sprawia ci radość. Trochę jak z seksem.

Ja już na przykład dawno zarzuciłam sposób podróżowania na zaliczenie na rzecz totalnego luzu. Bieganie od jednej atrakcji turystycznej do drugiej przestało mnie bawić gdzieś w 2011, gdy po całym dniu zapierdalania z mapą (nie miałam jeszcze smartfona i google maps), wylądowałam na plaży i okazało się, że odpoczywanie jest równie dobre, co zaliczanie zabytków. Wkrótce nad podróżnicze must-have’y przedkładałam już chillout i chłonięcie atmosfery. A do tego wystarczy przecież szwędanie się i gubienie na potęgę między uliczkami, jedzenie dobrych rzeczy i wystawianie gęby do słońca i wiatru.

Tym razem jednak pojechałam z Ulą, a Ula za punkt honoru obiera sobie, by zobaczyć, jak najwięcej. I to też jest dobre. Dzięki temu, że Ula miała plan, zwiedziliśmy prawdopodobnie dwa razy więcej miejsc niż byśmy zwiedzili bez niej. Pewnie bym nawet nie żałowała, bo czego nie widać, tego sercu nie żal. But still.

Myślę sobie jednak, że od tego, gdzie ostatecznie docieraliśmy, bardziej zapamiętam to, jak tam docieraliśmy. Bo powiem Wam tak całkiem szczerze, że z całego tego podróżowania, to ja najbardziej lubię po prostu bycie w drodze, docieranie do celu, nie cel. No może poza lotem samolotem i całym tym zamieszaniem na lotnisku – naprawdę niewiele jest rzeczy, które w równym stopniu wyprowadzałyby mnie z równowagi i wcale nie chodzi o to, że boję się katastrofy. Katastrofy to się akurat nie boję. Mam dużo głupsze lęki. To się nazywa reisefieber i nawet nie wiem, czy to się leczy.

Najciekawsze rzeczy dzieją się między celami. Najciekawiej jest w drodze, w której się gubisz, w autobusie, który zatrzymują do kontroli, w publicznych kiblach zwiedzanych po drodze z konieczności, w pociągach, które nie kursują, w 30 tysiącach codziennych kroków.

To jest dla mnie istota podróżowania. To są rzeczy, które pamiętam. Całą resztę mogę znaleźć na pocztówkach.

2 thoughts on “W drodze. Myśli o podróżowaniu

  1. Coś jest z tym byciem w drodze – dlatego uwielbiam chodzić po górach z plecakiem. Nie rezerwuję żadnego noclegu, tylko sobie biorę plecak i wchodzę w góry. Mniej więcej mam wyliczone, do jakiego schroniska dojdę wieczorem, ale najważniejsze jest nie dotarcie do celu, a sam proces marszu, zatrzymywania się, leżenia na trawie tak długo, jak się chce… Niektórzy chodzą po górach zataczając koło od schroniska do schroniska albo w ogóle od samochodu do samochodu – dla mnie to miłe, ale o wiele mniej satysfakcjonujące niż bycie w drodze.
    Chyba że chodzi o zabytki, które naprawdę mnie fascynują – bo taka Francja na przykład dzisiaj mnie w ogóle nie interesuje. Po co mi nasiąkanie atmosferą współczesnej Francji (McDonaldy i smartfony jak wszędzie), skoro mogę nasiąkać atmosferą państwa Franków ^^

    1. Oj gór to ja akurat się strasznie boję, czuję się tam niepokojąco osaczona. Chociaż może chodzi raczej o to, że nie umiem z nich schodzić i zawsze wyrżnę orła 😉 Zdecydowanie jestem człowiekiem morza. Gardzę co prawda plażingiem smażingiem, ale na statki to bym mogła patrzeć godzinami. I na horyzont, gdzie woda łączy się z niebem też.
      Zazdroszczę Ci trochę takiego podejścia do gór, ja bym z pewnością wpadła w panikę. A z krajami to mam tak, że w sumie żaden mnie nie interesuje, póki tam nie pojadę. No może poza Szkocją. Co śmieszne, jeszcze w Szkocji nie byłam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top