Mieszkam na styku, w miejscu, w którym social bubble kredytowej klasy średniej prawie pęka. Za oknem sztucznie grodzonego osiedla jest inny świat. Świat, który oficjalnie mamy w pogardzie, chociaż trochę nas fascynuje jak gombrowiczowski parobek: menele, sebiksy, karyny, psy w typie jorka i szaliki Ślązeczka. Wystarczy jednak zamknąć furtkę i udawać, że go nie ma, że jesteśmy u siebie i tylko u siebie. Ta furtka to bariera psychologiczna, mur na zombie z nocną strażą za 3,50 za godzinę dla ciecia. Cieć też dla niepoznaki ubiera się na czarno. Mur poczucia wyższości i zabezpieczenia przed okazją, która czyni złodzieja. Nasze osiedle liczy sobie trzy bloki. Trzy bloki enklawy w środku dzielni, w której jeszcze kilka dekad temu można było bez powodu kosę dostać. Dziś nikt się kosy nie boi, no chyba że biega po ulicy z szalikiem Legii Warszawa. Niektórzy nazywają to rewitalizacją, inni gentryfikacją. Gentryfikacji oficjalnie nie ma, bo z komunałek naprzeciwko jeszcze nikogo nie wyrzucili, ale kto wie, czy to nie kwestia czasu. Jest za to furtka. I jest jeszcze mój sąsiad.

Mój sąsiad, nazwijmy go panem B, mieszka na parterze. Na tyle blisko mnie, bym widziała z balkonu jego wyłożony trawą w rolkach taras, na tyle daleko, że on mój balkon widzi co najwyżej kątem oka ze swojego tarasu. Umożliwia mi to prowadzenie szczegółowych badań antropologicznych, czyli pospolity voyeuryzm, podczas, gdy obiekt moich badań nie wie nawet o moim istnieniu. Nigdy nie zamieniłam z panem B nawet słowa, co nie przeszkadza mi posiadać o nim wystarczającej wiedzy, by jednak nie darzyć sympatią. Otóż, jak wiele wspólnot sąsiedzkich, posiadamy grupę na fejsie. Grupę, w ktorej pan B bryluje i zraża do siebie ludzi (chociaż ma też paru klakierów).

Jest też ta nasza furtka. Furtka na klucz i na kod, z domofonem, elektroniczna, od pewnego czasu się nie domyka. A jak się nie domyka, to jasna sprawa, że czasem ktoś trzaśnie, ale nie zamknie. I o to jest wielka afera. Sąsiad nasz, pan B, nie omieszka napisać w słowach niecenzuralnych, co myśli o tych, którzy furtki nie zamykają. Otóż myśli, że są ze wsi. Że wsiowe zwyczaje do miasta zabrali, że nigdy im słoma z butów wystawać nie przestanie. To samo myśli o tych, którzy nie zamykają drzwi wejściowych do klatki. Nawet odpowiednie kartki z przypomnieniem „Drzwi zamykaj!” na tych drzwiach wywiesił. Ach, i jeszcze podjazdu przed garażem jak Cerber pilnuje. Co mu będą jacyś goście parkować! Jak nie płacisz za garaż, to nie stoisz. Nawet piętnastu minut. On płaci za ten garaż, a ty stojąc na tym podjeździe (i nie wadząc nikomu) magicznie go z jego pieniędzy okradasz. A gdy zrobi sobie na tarasie grilla, tak że sąsiadom pranie dymem zaśmierdnie, to oczywiście co złego, to nie on. Tak pan B dba o stosunki dobrosąsiedzkie. A każdego, kto śmie się z nim nie zgadzać, kto przypomina, że furtka jest popsuta, kartki na drzwiach brzydkie, a gość stoi swym autem tylko przez chwilę, wyzywa od wieśniaków. No bo on jest z miasta, z miasta Wrocławia, tu urodzony. Chociaż maniery i umiejętności współżycia z ludźmi to raczej ma z bezludnej wyspy.

I jest ten inny świat za oknem. Pan B odgradza się od niego dodatkowym murem. Murem z kolcami na już istniejącym murze. Rok temu po murku wokół tarasów biegali sobie chłopcy-parkurowcy. Łebki może dziesięcioletnie. Nie wskoczyli na żadne podwórko, nic nie zdemolowali, sąsiad z prawej strony nawet sobie z nimi przyjaźnie pogadał i dał im pogłaskać psa. Biegali tak sobie może dwa dni. Potem chyba im się znudziło, albo dostali opieprz od pana B. Bo Pan B to taki typ, co gdyby jednak był ze wsi i dajmy na to miał jabłoń w sadzie, toby strzelał z wiatrówki do dzieci, które podkradają te jabłka. A wniosek mój bierze się stąd, że się Panu B te dodatkowe zasieki postawić zachciało. I na tym nie koniec, bo ostatniego lata do podwyższonego płotu dołączyły druty nad płotkiem oddzielającym jego taras od sąsiedztwa z boku. No bo obok prawdopodobnie powstało mieszkanie na AirBnB. Pan B jest więc bezpieczny już podwójnie. Nie groźne mu dzieciaki z podwórka, niegroźni mu turyści.

No i jeszcze raz przypominam, że jest ta furtka. Furtka bariery psychologicznej. Furtka, którą przeskoczyć to tak jak splunąć, a jednak otwarta przecież groźna jest jak sam diabeł. Furtka, której należy bronić jak niepodległości, bo inaczej przyjdzie sebix i nas zje.

No i jest jeszcze pan B. Urodzony miastowy, miecz na wieśniaków, obrońca muru, siewca klasizmu, pies ogrodnika. Definicja buca.

Tyle Polski na jednym obrazku, jak mówią klasycy. Bareja miałby tu używanie, bo sytuacje są iście bareiczne, pan B to żywe wcielenie gospodarza Anioła, ale jednak to jak najbardziej współczesny twór. Twór momentami tak przerysowany, że trudno uwierzyć w jego istnienie, a jednak istnieje. Tak żywy, że wręcz archetypiczny. Gdyby był problemem tylko mojego osiedla, prawdopodobnie bardziej by mnie bawił niż przerażał. Ale nie jest. Pan B istnieje na wielu osiedlach, w wielu sąsiedztwach, w urzędach, w korporacjach, w ministerstwach. Pan B to zakała społeczeństwa, która w tym społeczeństwie do powiedzenia ma najwięcej, najbardziej chce wpływać na jego kształt i najbardziej wpływa. Ma siłę, pozycję i pieniądze. Pogardza innymi. Nie widzi swoich wad. Uważa, że należy stawiać mury i wierzy w moc zamkniętej furtki.

1 thought on “Piosenka o moim sąsiedzie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top