Rynek pracy w Polsce to smutny obrazek. Może nie od razu obraz nędzy i rozpaczy – te są nagłe i dotkliwe jak sztorm dziesięć w skali Beauforta – ale z pewnością beznadziei (to ten upierdliwy deszcz padający bez przerwy od dwóch tygodni). O beznadziei polskiego rynku pracy i toczących go chorobach pisze Kamil Fejfer, autor facebookowego Magazynu Porażka, w książce-reportażu „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce. To o nas”. Pisze świetnie i, niestety, pisze o sprawach, które brzmią aż nadto znajomo.

Kto nigdy nie wierzył, że jest kowalem swojego losu, a wolny rynek nas wyzwoli? Prawdopodobnie w młodości (tej wcześniejszej) wierzyliśmy w to wszyscy. Część z nas wciąż uważa, że wystarczy się starać, by odnieść sukces, a porażki przytrafiają się tylko tym, którzy starają się za mało. Na tej (naiwnej) wierze żerują cyniczni coache (hajs) i Janusz Korwin-Mikke (głosy wyborcze). Ale nie żyjemy w próżni. Nie mamy równych szans, a rynek wcale nie ceni najzdolniejszych. Bohaterowie reportażu Fejfera wiedzą o tym aż za dobrze.

„Te historie to nie jest rollercoaster. W książce nie znajdziecie Państwo opowieści o lokalnych, wąsatych politykach, którzy posadzeni w swoich małych księstwach utkanych ze znajomości, ambicji i gnoju terroryzują mieszkańców, tworząc im małe piekła. Jest za to zwykłe życie zwykłych ludzi. Zwykłe, czyli złe. Bo Polska dla bardzo dużej części swoich obywateli jest miejscem nieprzyjaznym.” – pisze Fejfer we wstępie do swojej książki.

To nie są historie rodem z telewizyjnego „Państwa w państwie” czy innych programów o ludziach zniszczonych przez system. Nie jest to nawet ciężar gatunkowy „13 pięter” Filipa Springera. Obraz pokolenia 30-latków na polskim rynku pracy, jaki wyłania się ze stron „Zawodu, jest smutny, ale w swojej masie nie jest obrazem nędzy i rozpaczy. Prędzej beznadziei. Zawsze przecież można wyjechać na magazyn do Anglii. Tylko czy to rozwiązuje problem?

Historie bohaterów „Zawodu” nie są niezwykłe. I to jest w tym wszystkim najgorsze. Są zwyczajne i powszednie, jak powszedni jest chleb i polska bieda. Bieda, w której tego chleba to może i nie brakuje (chociaż czasem tak), ale na pewno brakuje godności. To historia twojego kuzyna, który wyjechał na Wyspy, bo w jego małym mieście nic lepszego go nie czekało, i twojej znajomej z dwoma fakultetami, tysiącem kursów w CV i prawie obronionym doktoratem, która od kilku lat nie może znaleźć w pracy, bo za dużo umie, za mało ma doświadczenia. To historia wszystkich twoich śmieciówek, całej twojej niepewności. Większość z nas tam była, niektórzy wciąż w tym tkwią.

Niektóre z tych opowieści budzą szczególna złość. Jak ta o ratowniku medycznym, pracującym 250-270 godzin w miesiącu, nie tylko żeby związać koniec z końcem (minimalna pensja ratownika, zawodu, w którym odpowiada się za ludzkie życie, to 1700 złotych). Również dlatego, że zespołów ratowniczych w Warszawie jest zbyt mało. Gdyby ratownicy pracowali tylko na jednym etacie, nie byłoby komu ratować ludzi. Albo ta o informatyczce z zespołem Aspergera, dyskryminowanej ze względu na swoje zaburzenie (1320 złotych na rękę, podczas gdy mediana zarobków na jej stanowisku to 4400 zł).

To historie ludzi, którym teoretycznie powinno się udać. Młodzi, wykształceni i przynajmniej przez chwilę (na studiach, bo przecież wszyscy poszliśmy na studia) z wielkich miast. A jednak coś tu nie zagrało. I wbrew temu, co wciąż usiłuje się nam zmawiać, nie jest to nasza wina. Jasne, wszyscy popełniamy jakieś błędy, ale to nie pracownik jest chorym człowiekiem tego kraju. Łatwo o tym zapomnieć. Łatwo popaść w syndrom sztokholmski, gdy wszyscy (media, politycy, ekonomiści, ty sam(a), gdy już wyjdziesz z bagna) próbują przekonać cię, że to normalne, że to etap konieczny na drodze do sukcesu, że Polska to kraj na dorobku, że to zbyt biedny kraj, by ty mógł/mogła mieć godność. No i jak to piszą w internetach, kiedyś mieszkaliśmy w leju po bombie, jedliśmy gruz i nikt nie narzekał. Więc żryj gruz. I nie narzekaj. Ku chwale. Ta książka przekonuje, że to nie jest wcale normalne.

„Zawód” nie ma epilogu. Brakuje mu też w pewnym sensie klamry, wyjaśnienia przyczyn, dlaczego jest tak, nie inaczej. Te przyczyny musimy sobie wyczytać między wierszami. Nie ma w nim też lustra, jak u Springera, który patologię mieszkaniową III RP odbijał w nędzy międzywojnia. Ale to lustro istnieje. Mogło by być o nim u Fejfera więcej, bo wiele tłumaczy. Pojawia się tylko na chwilę, w krótkiej historii matki jednej z bohaterek, jednej z wielu milczących ofiar transformacji ustrojowej.

Książka Fejfera to rzecz ważna. Rzecz o pokoleniu. Chciałoby się, żeby była historyczna w sensie takim, że te dalekie od normalności normy polskiego rynku pracy odejdą jak najszybciej do lamusa. Na razie nic tego nie zapowiada.

2 thoughts on “Żryj gruz i nie narzekaj, czyli pokoleniowa beznadzieja „Zawodu”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top