Porzucanie serialu po pierwszym odcinku jest jak kończenie książki po jednym rozdziale. Niby można, ale jakby mnie kto prosił o radę, to raczej powiem: nie polecam.

Celowo książki porównuję do seriali, a nie filmów, bo w jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z długą narracją, którą w naturalny sposób przerywamy, by powrócić do niej po jakimś czasie (wciągamy ciurkiem tylko gdy mamy mnóstwo czasu, lub gdy rezygnujemy ze snu). Tak z ręką na sercu, ile jesteś w stanie wymienić książek, których początek w ogóle pamiętasz? Ile pierwszych odcinków serialu było tak dobrych, że wryły cię w fotel? Bo może tu wcale nie chodzi o to, by zacząć od wysokiego C, prawda? Może tu chodzi po prostu o obietnicę. Tylko z obiecankami to niestety czasem bywa tak, że niezłe z nich cacanki.

Niewiele jest książek, którymi rzuciłam w kąt na samym początku, bo były tak nudne lub irytujące, że dalszego przebywania z nimi na jednej kanapie nie dało się już w żaden sposób obronić. Z serialami podobne burzliwe rozstania zdarzało mi się zaliczać dużo częściej, chociaż generalnie staram się wyznawać zasadę drugiej szansy, albo przynajmniej się nie zarzekania. Nigdy, ale to przenigdy nie zarzekam się bowiem, że gdy nam nie wyjdzie pierwsza randka to już definitywnie koniec i nie chcemy się znać. Co to, to nie. O wiele częściej przecież seriale wywoływały mój jęk zawodu na mecie, niż na starcie, i wierzcie mi, to jest dużo gorsze. Zresztą nie musicie wierzyć na słowo, bo pewnie znacie to z autopsji. Wiecie dobrze jak to jest, gdy wymyślone przez scenarzystów zakończenie boli tak bardzo, że naprawdę żałujecie, że nie porzuciliście oglądania po pierwszym odcinku. Ja na przykład do dziś nie wybaczyłam twórcom finału Battlestar Galactica, chociaż świeżo po obejrzeniu ostatniego odcinka szukałam dla niego rozgrzeszenia. Ale jednak nie, tego się nie da wybaczyć.

Od rozczarowujących finałów gorsze są jednak obietnice zawiedzione gdzieś po drodze. Te dobre początki, które wciągają nas w fabułę, od której nie możemy się oderwać mimo, że wiemy już, że zaprowadzi nas ona do nikąd, albo conajmniej na manowce. A jednak brniemy do końca w bagno irytacji, bo przecież już oglądamy i blisko końca, więc żal porzucić. Tak całkiem niedawno dałam się wciągnąć w Altered Carbon i klnęłam pod nosem na samą siebie, odpalając kolejne odcinki. Aż tęskno mi było do tych seriali z telewizji, których końca nie było widać i przestając czekać na nie z tygodnia na tydzień, w przypływie nudy lub irytacji można było o nich po prostu zapomnieć. Netflix wszystko mi skomplikował.

Ale wracając do trudnych poczatków, bo o tym zasadniczo tu mowa, to podtrzymuję moje zasady nieskreślania, mimo że są seriale, które porzucam na starcie. Bo wiadomo jak jest, wyjątek potwierdza regułę. Jakiś czas temu byłam na przykład gotowa nie ogladać dalej „Ricka i Morty’ego”, bo pierwszy odcinek nie wydał mi się niczym oryginalnym na tle innych kreskówek dla dorosłych. I jak dobrze, że tego nie zrobiłam, bo to jest tak dobre! Ale czasem po prostu dalej oglądać się nie da i do drugiego odcinka nikt mnie nie zaciągnie nawet wołami. I to jest wtedy, gdy poziom irytacji zrówna się z poziomem nudy. Sama irytacja bowiem może sprawić, że chce się więcej. Irytujące postaci niekoniecznie działają na mnie jak płachta na byka. Tak miałam na przykład z serialem „Girls”. Ale irytacja i nuda. O nie! Nie będzie z tego chleba. I teraz na przykład mam tak z „Alienistą”. Zareklamowali mi ten serial jako „Mindhuntera w XIX wieku”. Miało być dobrze, ale wszystko jest nie tak. Bo jest nuda, bo mnie nie obchodzą losy postaci i co najgorsze, realizm świata przedstawionego woła o pomstę do nieba. Liczba głupot na minutę pierwszego odcinka zdecydowanie odbiega nawet od poziomu zdrowego guilty pleasure. Ja wysiadam.

Ale czasem wszystko z pilotem jest w porządku. I nie zarzekam się wcale, że z nami ostateczny koniec. I wszyscy zachęcają, by oglądać dalej. I po drodze jest nawet finał finałów, i dochodzą mnie słuchy, że nie jest zły. A potem mija pięć lat i dalej nie wiem, co wydarzyło się w drugim odcinku. To moja historia prób obejrzenia „Breaking Bad”.

Bo seriale to wredne bestie są. Dużo wredniejsze niż książki, no chyba że te, które się czyta latami.

Jak z Waszymi zasadami dotyczącymi seriali? Oglądacie dalej, jeśli pierwszy odcinek Was nie wciągnie?

A inspiracją dla wpisu było instagramowe wyznanie Ryfki, która po pierwszym odcinku porzuciła „Girls”, co rozumiem, mimo że oglądałam do końca

6 thoughts on “Seriale i jak przestajemy je oglądać po pierwszym odcinku

  1. Zacznę od końca – OMGJAKMOŻNAPORZUCICGIRLS?! 🙁 #smuteczeksmuteczeksmuteczek

    No ale wracając do początku… 🙂 to zgodzę się i nie zgodzę. z jednej strony jasne, nigdy nic nie wiadomo. to że pierwsza scena jest zła, wcale nie musi oznaczać, że cały odcinek będzie zły, a potem cały serial. chociaż w sumie co to znaczy 'zły’? z drugiej strony w sumie sama często porzucam seriale po pierwszych minutach / odcinkach, a w zasadzie od razu, jak uświadomię sobie, ze to kompletnie nie mój klimat. przez niektóre rzeczy po prostu ciężko jest przebrnąć. i to już nawet nie jest kwestia oczekiwań, ani nadziei.

    no ale mimo wszystko jak najbardziej podpisuję się pod Twoim apelem: dawajmy serialom szanse 🙂

    no ale girls były dla mnie absolutnie cudowne <3

    1. Ja z Girls to mam trochę love-hate relationship. Kocham serial, nie znoszę jego bohaterek, to znaczy może nie znoszę to za dużo powiedziane, ale strasznie mnie irytują, no jak w życiu 🙂

  2. Moja zasada oglądania seriali – nie oglądam pierwszego odcinka. Zaczynam od drugiego. Jak dla mnie piloty są po prostu słabe. Ale to tylko przy tasiemcach. Bo jak sezon ma trzy odcinki, jak w Sherlocku, to raczej oglądnę 😉 .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top