Chyba rozwiązałam zagadkę mojego ambiwalentnego stosunku do Warszawy. Otóż zawsze gubiłam się w tych przejściach podziemnym na Marszałkowskiej, czułam się tam jak bohaterka filmu post-apo uciekająca przed zombie, czyli zupełnie bezbronna. Ale to był wszystko pikuś, póki nie stanęłam przed wyzwaniem zejścia do podziemi z dziecięcym wózkiem. Wtedy poczułam się też bezradna. A przecież to tylko wózek dziecięcy. Wózek, którego przestanę używać w ciągu najbliższych dwóch czy trzech lat.
Absolutnie nie chcę napisać teraz, że oto zrozumiałam jak wśród barier architektonicznych muszą czuć się osoby z niepełnosprawnościami ruchowymi, bo nie jestem w stanie tego zrozumieć i absolutnie przygody ze spacerówką nie dają mi prawa do pisania, że poczułam, jak to jest. Bo nie jestem w stanie poczuć. Ale uświadomiłam sobie skalę miasta jako przeszkody. Miasta jako takiego, bo mam tu na myśli nie tylko Warszawę. Skalę, z której wielkości nie zdawałam sobie wcześniej jakoś szczególnie sprawy, nie zauważałam jej bo nie musiałam, gdy nie miałam żadnych problemów z napotkanymi przeszkodami.
Marszałkowska zajmuje niechlubne pierwsze miejsce na mojej czarnej liście jednej wielkiej bariery architektonicznej, ale w moim mieście wcale nie jest dużo lepiej. Na początku lat 90. w telewizji leciał program “Wojna z trzema schodami”. Dotyczył on barier, na które w przestrzeni publicznej napotykają ludzie na wózkach. W tamtych czasach nieprzystosowanie architektury do ich potrzeb było tak ogromne, że dla niektórych osób wiązało się to z dylematem wyjść, czy nie wyjść z domu. Pamiętam dobrze przebudowy instytucji publicznych tak, by pojawiły się przy nich podjazdy dla wózków, których wcześniej praktycznie w ogóle nie było. I pamiętam też piosenkę-dżingiel z tego programu, ze słowami “wojna z trzema schodami trwa”. I ona trwa do dziś, bo te trzy schody z piosenki wciąż istnieją. Czasem zupełnie dosłownie.
Ja mam na przykład na dzielni taki ciąg sklepów, do którego nigdy nie byłam w stanie wjechać z dzieckiem, bo dzieliły mnie od niego dokładnie trzy strome i długie schody. Jedyny podjazd znajduje się przy sklepie ortopedycznym – no chociaż tam mądrze pomyśleli, podejrzewam, że pomyśleli właściciele sklepu, bo było nie było to udogodnienie trafia w target, ale sklep ten znajduje się za takim małym winklem i z tego podjazdu nie da się już przedostać do reszty ciągu. A tam i warzywniak i “Grażka”, sklep ze wszystkim, czego akurat potrzebujesz pilnie do domu.
Albo takie moje osiedle. Niby nowoczesne i wszystko jest, a na ostatnim zejściu po schodkach podjazdu brak. Jest dźwig dla niepełnosprawnych. Znacie te dźwigi. Trzeba do nich wzywać pomoc. Nawet nie wiem, czy ochrona osiedla potrafi je obsługiwać. Do znoszenia wózka dziecięcego wstyd byłoby mi kogoś wołać. Gdy jestem sama, wychodzę przez garaż. Szczęśliwie, posiadając miejsce parkingowe, mam klucz do szlabanu. A przecież zrobienie takiego podjazdu kosztowałoby dewelopera jakieś grosze. Mniej niż ta nieużywana winda.
No dobra, ja tu o moim osiedlu, w mikroskali, a przecież chodzi nam o miasto, skalę makro. A tam się wciąż nie dzieją cuda, tylko dzieją się przejścia podziemne. Bez wind i bez alternatywy w postaci szybkiej okrężnej drogi. Dzieją się dźwigi, których nikt nie obsługuje i wysokie krawężniki. Podjazdy w postaci rynny, którymi można wtoczyć lub stoczyć co najwyżej rower. I mnóstwo tramwajów, do których nie da się wejść. Moja znajoma działa w Akcji Miasto i mówi, że to nasze miasto, znaczy się Wrocław, zamówiło nowe niskopodłogowe. Z jednym niskim wejściem. Poza tym schodki. Idzie ku lepszemu?
Miasto według wózkary to jest pole walki. Ale wózkara czasem zakłada nosidełko, albo wychodzi w towarzystwie, a za kilka lat przestanie być wózkarą. A miasto dalej będzie wielką barierą architektoniczną, bo na miejsce przeszkód usuniętych, pojawiać będą się nowe, bo przy planowaniu przestrzeni tak mało jest tego myślenia, żeby miasto było dla wszystkich.
Miasto to samo – Wrocław. Miałam kiedyś okazję pomóc mojej koleżance na wózku przedostać się z Instytutu Romanistyki (w którym winda jest zamykana na klucz!) do Instytutu Filologii Polskiej. Niby nic takiego: to tylko kawałeczek, blisko wszak. Ale po drodze krawężniki i… bruk. I ten bruk był najgorszy. Wózek ciągle się zahaczał, blokował. Naklęłam się wtedy niezwykle, ale w końcu dojechałyśmy. A na polonistyce we Wrocławiu jest tak, że do niektórych sal na parterze prowadzą właśnie te 3 schodki. Trzy schodki. To już łatwiej byłoby, gdybyśmy mieli zajęcia na I albo II piętrze, w końcu jest winda. A tak chłopaki z naszej grupy brali wózki na ręce i je wnosili, a nie dla każdego jest to komfortowa sytuacja. Ot, Wrocław. Taki nowoczesny, kulturalny.
Dla mnie to są jednorazowe sytuacje, ale otworzyły mi oczy. Jednak nawet ja wielokrotnie o mało nie skręciłam kostki na bruku (i to idąc w płaskich butach) – dlaczego więc zezwala się na taką nawierzchnię? Czasem wystarczy przecież odrobina wyobraźni. Albo jakieś konsultacje społeczne, rozmowy. Miasto jest w końcu dla wszystkich, a nie tylko dla młodych, zdrowych, sprawnych i bez dzieci.