W tym miejscu od 1.07.2015. Od dawna nie wiem, co dalej. Powiadają, że nikt już nie czyta blogów. Sama czytam regularnie jeden, więc musi w tym coś być, a jednak potrzebuję tego miejsca w sieci. Na dysku leży mnóstwo zaczętych nieskończonych tekstów, w notatniku liczące sobie kilka miesięcy pomysły bez rozwinięcia, a we mnie blokada. Nie pisarska, ciągle coś piszę. Blokada związana z miejscem i formą. Nie pierwsza i nie ostatnia.
Odwieczne pytania: czy to kogoś obchodzi, czy na pewno muszę to napisać, czy coś się stanie, jeśli tego nie napiszę? Przez wiele lat towarzyszył mi wewnętrzny imperatyw, być może nieco grafomański, który wiązał nieprzelanie myśli na internetowy papier, czy to blogowy czy social mediowy, z poczuciem winy. Jeśli nie dołączę do głosu słusznie oburzonych, to stoję po stronie tych, którzy oburzenie spowodowali. Jeżeli nie dodam mojego głosu, to ten wspólny głos będzie słabszy. Zawsze tu, teraz, natychmiast, reagować, komentować. A jeśli nie ma akurat czego komentować, to przynajmiej być obecną. Regularnie obecną, inaczej nie istniejesz. Zawsze mnie to męczyło, uwazałam kult obecności za jeden z najbardziej toksycznych przejawów działalności w internetach.
Żeby ten imperatyw przekładał się jeszcze na jakieś mega zasięgi (monetyzację) i w związku z tym tworzył uwiązanie do obecności w sieci, oznaczające poważne sankcje typu braku wypłaty! Nie. Zawsze rozchodziło się o coś w rodzaju misji, chociaż ja tu tylko klepię litery. Można bez nich przeżyć.
Ta głupia myśl zawsze była jednak z tyłu głowy. Teraz jej nie ma. Jakbym cudownie się wyleczyła. To dziwne, bo wcale się nie leczyłam, a jednak czuję, że nic nie muszę. Nie mam poczucia winy z powodu tego, że mi się nie chce. To wyzwalające. Może to magia czterdziestych urodzin, może zmęczenie, nie wiem. Przynajmiej jedna frustracja mniej. Od trzech miesięcy nie było nowego wpisu na tym blogu. Nie czuję do siebie w związku z tym żadnego żalu. Mój instagram jest o tym, że mamy ładne lato, żadnej bieżączki i instaaktywizmu. Niech tak będzie, to jak powrót do źródeł.
Zrzucenie z siebie presji własnych oczekiwań jest równie dobre jak zrzucenie presji cudzych. Może i lepsze. W tym jednym obszarze, ma się rozumieć. W wielu innych nadal jestem dla siebie największą krytyczką i wrogiem, ale przynajmniej mam już wyjebane na internet.
Więc spokojnie mogę wrócić do pisania.