Kiedy byłam studentką, a w mojej lodówce rzadko znajdowało się coś poza światłem i ważyłam w porywach pięćdziesiąt kilo, ciągle słyszałam teksty o tym, że wyglądam jak anorektyczka i nie zaszkodziło by mi, gdybym przytyła pięć kilo. Czy te teksty mnie wkurzały? Oczywiście. Pewnie bolałyby jeszcze bardziej, gdybym naprawdę miała zaburzenia odżywiania. Na szczęście nigdy ich nie miałam. 

Wkurzały mnie przede wszystkim dlatego, że ktoś próbował mnie zawstydzić, dyscyplinować moje ciało. Ciało, którego nigdy się nie wstydziłam i które uwielbiałam. To, co mnie spotykało to był modelowy body shaming ze względu na chudość. Oczywiście w tamtych czasach nie miałam jeszcze tego aparatu pojęciowego i zielonego pojęcia o dyscyplinie i wstydzie. 

Ale było coś jeszcze. Coś bardzo popierdolonego. Coś, o czym chyba rzadko pisze się w kontekście tego body shamingu, albo ja po prostu nigdy na takie narracje nie trafiłam. Może trudno się do tego przyznać? Bo z jednej strony teksty ludzi, którzy nazywali moje ciało anorektycznym były były bolesne i męczące. Z drugiej, one łechtały moje ego. Ponieważ były potwierdzeniem. Dawały mi pewność, że moje ciało wpisuje się w kanon (kolejne słowo, którego wtedy nie znałam), jest okej. Rexy w latach 2000 było w końcu nowym sexy (tak pisali o Kate Moss na okładkach popularnych czasopism). Nawet jeśli anoreksja to straszna choroba i nikt nie chciałby być anorektyczką. Nawet jeśli ludzie czepiali się twojej chudości. Chciałaś być chuda. A ja byłam chuda bez żadnego wysiłku. Po prostu byłam bardzo młoda, miałam mało pieniędzy, wolałam wydawać je na piwo zamiast na jedzenie i dużo chodziłam, bo szkoda mi było kasy na bilet tramwajowy.

Potem przytyłam te pięć kilo, pewnie dlatego, że zaczęłam zarabiać jakieś pieniądze. Wyglądałam wciąż super. Przestali się czepiać mojej chudości. Z jednej strony świetnie było nie słyszeć już tych tekstów. Z drugiej, tęskniłam za nimi. Tak jakbym z pięcioma kilo na plusie straciła część siebie. Od czternastu lat próbuję je zrzucić. Plus te drugie pięć. Oczywiście nic szczególnego w tym kiedunku nie robię. Jestem uwikłana w kulturę diet tylko w teorii.

Body shaming

Czy spotykał mnie body shaming? Tak. Czy wpływała na mnie kultura diet! I to jak! Mimo że w życiu tak naprawdę nie odchudzałam się nawet jednego dnia. Czy jednocześnie dotyczył mnie przywilej szczupłości? Bardzo.

Kiedy ważę sześćdziesiąt kilo (w sumie to nie wiem, od dawna nie mam baterii w wadze, polecam!) ten przywilej dotyczy mnie, bo mieszczę się w przeciętnej.. Ale dotyczył też mojego chudszego ciała, które spotykało się z body shamingiem ze względu na to, że w oczach niektórych było zbyt chude. Bo poza tym, że niektórzy personalnie zwracali mi uwagę, że mają z tą chudością problem, moje chude ciało było czymś społecznie pożądanym. A to sprawiało, że było też ciałem, w którym dobrze mi było żyć, bo tak ukształtowała mnie kultura diet. Nawet za cenę kilku chamskich uwag. To nie była wysoka cena.

Moja opowieść jest o tym, że mój przywilej szczupłości w meczu z body shamingiem, którego doświadczałam wygrywał 1:0. 

Moje doświadczenia nie są oczywiście modelowe. 

Wiele osób, które spotykają się z zawstydzaniem ze względu na chudość może zupełnie nie mieć doświadczenia tej drugiej części mojej opowieści. Część z nich może nie chcieć się do tego przyznać, bo to w sumie dość paskudne uczucia. Inne osoby mogły doświadczać tak silnego zawstydzania, że naprawdę zaczęły wstydzić się swoich ciał. Zupełnie inaczej mogą odbierać je osoby z zaburzeniami odżywiania, bo w ich przypadku zawstydzanie ma dwa źródła: dyscyplinowanie kobiecych ciał i stygmatyzację zaburzeń psychicznych.

Źródła opresji

Dobrze, że mówimy o tym, że body shaming dotyka też osób chudych. Potrzebujemy miejsca na te opowieści. Źle, że robimy to w kontrze do systemowych problemów osób grubych. Źle, że w wielu narracjach o zawstydzaniu ze względu na chudość zrównujemy je z fatbobią.

Szkoda, że w tych opowieściach tak rzadko zwracamy uwagę na nasz przywilej. Nie, nie chodzi o to żeby licytować się kto ma gorzej. W jednostkowych przypadkach może być naprawdę różnie. Chodzi o to, żeby odróżnić źródła opresji, bo one mają znaczenie w definiowaniu tego, jakich instytucjonalnych i systemowych problemów doświadczamy. I gdzie są one systemowe i instytucjonalne, a gdzie spotykają nas jedynie interpersonalnie. 

Body shaming chudego ciała wynika z seksizmu. Z potrzeby dyscyplinowania kobiecego ciała, docinania go do modelu męskich wyobrażeń. Kiedy doświadczałam zawstydzania ze względu na chudość, doświadczałam seksizmu, nawet jeśli od anorektyczek wyzywały mnie tylko kobiety. Posiadanie przywileju szczupłości, w którym jednocześnie się pławiłam i chełpiłam, w niczym nie umniejszało temu, że doświadczałam czegoś bardzo nieprzyjemnego, prób kontroli mojego ciała.

Nie doświadczałam jednak systemowej dyskryminacji ze względu na rozmiar mojego ciała. Nawet jeśli u lekarza parę razy usłyszałam, że powinnam przytyć. 

Body shaming grubego ciała ma dwa źródła: seksizm i fatfobię. Fatfobia oznacza dyskryminację, dehumanizację, spychanie na margines, ponieważ w naszym społeczeństwie grube ciało posiada niższą wartość. W naszym społeczeństwie pokutuje głęboko zakorzenione przekonanie, że rozmiar ciała jest naszym wyborem, a bycie grubym to kara za bycie leniwym, za mało zdyscyplinowanym, w najlepszym wypadku jesteś uznana za ofiarę złych genów, braku edukacji żywieniowej. Ale przecież możesz z tym walczyć, prawda? A przynajmniej powinnaś. 

Nie wiem jak to jest. Nie mam pojęcia jak to jest. Nie chciałabym mieć. Tak naprawdę nikt szczupły nie chce.

I to jest ta podstawowa różnica.

Tysiące grubych osób chciałoby wiedzieć, jak to jest być szczupłym. A przynajmniej społeczeństwo uważa, że powinny chcieć wiedzieć.

Nikt nie chce być gruby

Nasze doświadczenie body shamingu są podobne, ale jednak zupełnie inne. Zaczynając od prostego stwierdzenia faktu, że nikt nie chce być gruby. Mnóstwo osób chce być chudymi. Te opresyjne wzorce chudości się zmieniają: w mojej młodości to była chudość w stylu Kate Moss, teraz w modzie są fit trenerki, ale czy ubiorą kulturę diet w kostium diety tysiąc kalorii w imię talii osy czy też ostrego zapierdolu na siłowni w imię zdrowia to naprawdę nie ma znaczenia. Szczupłości wciąż przypisujemy większą wartość. To ta sama kultura diet i doskonale zdajemy sobie z tego sprawę.

Odrabiam lekcje z przywileju. Tak naprawdę niewiele mnie to kosztuje, chociaż to może budzić bunt. Pewnie budzi większy u osób, którym dostało się bardziej niż mnie. Ale mam przywilej nie myślenia o mojej szczupłości. Miałam kiedyś przywilej nie myślenia o mojej chudości. Osoby grube w większości nie mają przywileju nie myślenia o tym, że są grube. Nie tylko dlatego, że ktoś im o tym ciągle mówi na złość. W systemowej fatfobii nie chodzi tylko o ten interpersonalny body shaming. Tymczasem nie ma systemowej skinnyfobii. Nie ma chyba nawet takiego słowa, może właśnie je wymyśliłam. Nie straszy się ludzi tym, że schudną. Przeciwnie, to się ludziom obiecuje. Ta obietnica leży u źródeł mnóstwa biznesów zakorzenionych w kulturze diet.

Wojna grubych i chudych

Ostatnia rzecz, której nam potrzeba to wojna grubych z chudymi, jakby za mało i bez tego dojeżdżał nas patriarchat. Tymczasem co jakiś czas czytam o tym, że osoby z doświadczeniem body shamingu ze względu na chudość czują się pokrzywdzone narracją o przywileju szczupłości czy wykluczone przez ruch ciałopozytywności. Albo co najmniej zepchnięte na margines. Ale czy to szczupłe ciała są spychane przez nasze społeczeństwo na margines?

Czuję się bardzo źle z tą narracją, bo bardzo zależy mi na tym, żeby ruch ciałopozytywności był dobrze rozumiany. Ze względu na wszystkie bliskie mi osoby, które doświadczają dyskryminacji, z którą ten ruch walczy. Sama kiedyś rozumiałam go źle. Łykałam tę pop-wersję o akceptacji siebie, z którą nie miałam problemu, bo przecież się akceptuję, jak na światowe standardy pewnie aż za bardzo. Ta pop-wersja to jest bzdura, która dość szybko została przekuta w potencjalne źródło nowej opresji i straszaka. Co jest chyba jeszcze większą bzdurą, bo serio jak uwierzyć w to, że parę lasek na instagramie głoszących “kochaj swoje ciało takim jakie jest”, będzie nagle mieć większą moc od potęg przemysłu, który zarabia na tym, byśmy chciały te ciała zmieniać? Ale zostawmy pop-wersję bopo tam gdzie jej miejsce, w 2019 roku.

Teraz wiem, że mój udział w zmianie, o którą walczy bopo to jest sojusznictwo. Jako osoba w kanonie nie chcę występować przed szereg, zawłaszczać niewielkiej przestrzeni, którą ten ruch próbuje odzyskać, by mówić o swoich problemach z body shamingiem, swoich doświadczeniach, które mają inne źródła. Mogę o nich opowiadać kiedy indziej, w innych kontekstach. Nie w kontrze do narracji o zawstydzaniu ze względu na grubość.

Problemem nie jest to, że mówimy o chudym body shamingu, chodzi o to kiedy o nim mówimy. A mówimy zwykle wtedy, gdy ktoś przywołuje problem fatfobii. Uderz w stół, a nożyce… Akcja-reakcja. Jak “all lives matters”. Czujecie co może tu zgrzytać? 

Przywilej

Naprawdę można opowiadać o swoich doświadczeniach body shamingu podkreślając jego zakorzenienie w seksizmie, jednocześnie pozwalając sobie na refleksję o własnym przywileju. Posiadanie jakiegoś przywileju nie czyni z nas gorszych ludzi. Większość z nas, którzy nie jesteśmy białym pełnosprawnym cis hetero mężczyzną z klasy średniej, posiada jakiś przywilej, jednocześnie mając doświadczenie jakiejś dyskryminacji. Możemy o tych doświadczeniach opowiadać bez porównań z fatfobią i bez kontry do grubych osób. Możemy o tym opowiadać we właściwym kontekście, czyli kontekście seksizmu. To jest uczciwe. Nie musimy licytować się, kto ma gorzej, ani tym bardziej obrażać się o to, że ktoś twierdzi, że ma gorzej. Może po prostu zacznijmy opowiadać o naszych doświadczeniach we właściwych kontekstach?

W końcu wszyscy jesteśmy uwikłani_e w ten system. A nasze ciała się zmieniają.

LEKTURY:

Ponieważ nie jestem żadną ekspertką od fatfobii, gdyż mogę pisać o niej tylko w teorii, polecam Wam bloga Galantej Lali.

Po szybkie, ale niekoniecznie łatwostrawne pigułki na temat różnych rodzajów przywilejów zapraszam na insta Queerowy Feminizm.

3 thoughts on “Body shaming osób szczupłych. Czy można stawiać znak równości z fatfobią? (spojler: nie można)

  1. Mnie bardzo zawsze denerwowało to porównywanie. Bylam chuda, więc powinnam się cieszyć, a że narzekałam, że nie mogę przytyć, to było źle, bo ALE CI ZAZDROSZCZĘ. No ja sobie tak średnio, bo musiałam wysłuchiwać tych durnych komentarzy. Komentowanie jedzenia, dogadywanie że HAHAHA PRZYTYJ, weź ode mnie te kilogramy. Ale ja chciałam wziąć i przytyć! Tylko znów: osobie grubej się nie powie, weź, schudnij. Nie jedz tyle. A chudej? Tak.

    1. Gwarantuję ci, że takie słowa pod adresem osób grubych padają. Ale ty ich nie słyszysz, a ja się w życiu tyle nasłuchałam, aż zaczęłam sama tak do siebie mówić. Oczywiście nie usłyszę nigdy, że mam jeść więcej. Nie wiem czemu zatem porównywać te dwa doświadczenia. Oba istnieją. Oba są durne. W obu przypadkach należałoby trzymać jęzor za zębami i się przymknąć. Ale w tekście Ady o czym innym mowa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top