To wbrew pozorom nie będzie wpis o tym, jak poznałam koleżanki w internecie i znajomości z sieci stały się znajomościami w realu. To będzie gorzka rozkmina o obietnicy koleżankowania się z influenserkami, którą dają nam social media. Ale po kolei.
Być może nie analizujecie tego w ten sposób, być może temat wydaje się wam błahy albo całkiem neutralny, a ja widzę problemy tam gdzie ich wcale nie ma. Moja chęć nazwania zjawiska problemem może wynikać z tego, że po prostu nie rozumiem pewnym zachowań. A bardzo bym chciała. Być może nigdy nie zastanawiałabym się, dlaczego ludzie pytają o rady randomów z internetu, gdyby samej przyszło mi do głowy o taką radę spytać.
To dystans or to not dystans
Ludzie w social mediach wydają się być na wyciagnięcie ręki. Internet skraca dystans. Jeśli wystawiasz się w nim na widok publiczny raczej się z tym liczysz, nawet jeśli zapierasz się, że nie można tak sobie roić, że się znamy. Teoretycznie dotyczy to każdego, w praktyce najbardziej tych, których nazywamy influenserami, a ładniej (bo zabarwienie słowa influenser poza branżą, branżunią, branżusią jest troszku pejoratywne) twórcami internetowymi. Wielkimi, małymi, a nawet mikro – nie będę się ograniczała do liczby followersów, bo zjawisko nie jest przypisane konkretnym zasięgom. Liczy się zaufanie.
Ten skrócony dystans to śliski grunt. Z jednej strony miło jest cieszyć się zaufaniem osób, które obserwują twój profil. Miło czuć, że się zgromadziło wokół siebie społeczność, nawet jeśli zgromadzenie wokół jednej osoby kojarzy się nam sekciarsko, no ale załóżmy, że tak nie jest, po prostu nas cenią i lubią. Miło jest pomagać, na przykład dobrą radą, gdy zachęcone osoby same o to proszą. Z drugiej strony, granice są cienkie. Nie wiesz, kto jest po drugiej stronie i kiedy przegnie pałę. Znasz kilka, może kilkanaście osób trochę lepiej, bo często wchodzicie w interakcje, a niektórzy to nawet twoi znajomi (inni influ). Ale jeśli obserwuje cię kilka czy kilkaset tysięcy osób nie jesteś w stanie za tę społeczność ręczyć w stu procentach. Po prostu nie. Zawsze znajdzie się czarna owca, albo nawet całe stado, które od czasu do czasu sprawi, że wolałabyś być niedostępną gwiazdą starego Hollywood albo co najmniej wyłączyć na stałe sekcję komentarzy i wiadomości prywatnych.
Oczywiście piszę to wszystko z pozycji dystansu mikrotwórczyni, która może i zna paru większych twórców, ale przygląda się zjawiskom raczej z zewnątrz niż od środka. Albo i od środka, ale z puntu widzenia zewnątrz. Tak jest może nie do końca obiektywniej, ale z pewnością ciekawiej. Żale influenserów to nie moje żale. Followersi interesują mnie bardziej. Wszyscy influ robią z grubsza to samo. Czasem manipulują (świadomie lub nie), czasem podążają za trendami, gonią króliczka algorytmu i starają się, żeby im głowy nie pękły od wszystkich social mediowych paradoksów (jeśli je dostrzegają). Społeczności są bardziej interesujące. Wróćmy więc do koleżankowania.
Zapytaj mnie, jakbyś pytała swojej koleżanki
Skoro dystans jest skrócony, prędzej czy póżniej ktoś z twoich obserwujących zapyta cię o radę. Nie wiem na ile dzieje się to jeszcze samoistnie. Być może bez zachęty wcale nie tak często, ale nie siędzę w skrzynkach odbiorczych dużych twórczyń. Za to czasem oglądam insta stories, gdzie jedną z najpopularniejszych serii są pytania i odpowiedzi, gdzie gros pytań to właśnie prośby o rady. Są influ, które wyznaczają konkretne sesje, w których można zadawać takie pytania. Niektóre robią to dobrze i cenię je za to, że ogarniają ten chaos. Niektóre same robią chaos i czasem się na pytające obrażąją. To jest taka social mediowa współczesna wersja gazetowych rubryk “zapytaj Kasię”, albo kącik złamanych serc. Nic, czego nie znalibyśmy z przeszłości. I być może mechanizm i powody, które stoją za potrzebą zadawania pytań randomom w internecie (bo czy znana influenserka, której przecież nie znasz osobiście nie jest randomem jak każdy inny?) są takie same, jak pytanie do Kasi z “Poradnika Domowego”. Tylko czy (tu się głośno zastanawiam) pokolenia przed nami myślały o sobie jak o koleżankach tych Kaś? Czy autorki tych rubryk myśłały o sobie jak o koleżankach czytelniczek, albo tak o sobie pisały? Może i tak, chociaż szczerze wątpię.
To znaczy, nie mam pojęcia czy wszystkie influ uważają swoje followerki za koleżanki. W sumie wątpię, bo to w sumie dość creepy. Nie przeszkadza to jednak w istnieniu i powtarzaniu sztandarowego zdania: „możesz mnie zapytać tak, jakbyś pytała o zdanie swojej koleżanki”. To zdanie nigdy nie było o koleżankowaniu się. To zdanie dupochron. Nie dajemy fachowych porad. Nie jesteśmy lekarkami, psycholożkami ani nic. A nawet jak jesteśmy to instagram nie jest gabinetem i nie bardzo na odległość mamy prawo brać odpowiedzialność. Więc pytaj, odpowiem, wyrażę moje zdanie. Ale jak koleżanka. I ja kumam ten dupochron. Chociaż bycie „jak koleżanka” to śliska obietnica. Kto to w ogóle pierwszy wymyślił?
Czy naprawdę pytasz o zdanie na ten temat koleżanki?
To jest moja pierwsza myśl, gdy czytam pytania o rady na storiskach u różnych insta-koleżanek. Potem przychodzi mi do głowy cała seria kolejnych pytań, od niektórych mi smutno.
- Czy ta osoba nie ma prawdziwych koleżanek, które mogłaby o to spytać?
- Dlaczego zdanie jakiejś influ jest dla tej osoby tak ważne, że woli zapytać jej – OBCEJ OSOBY – niż swojej prawdziwej koleżanki?
- Może jednak uważa tę influ za ekspertkę, osobę fachową i szuka fachowej porady a nie rady koleżanki?
- Czy może boi się pytać prawdziwych koleżanek, bo się wstydzi albo boi powiedzieć coś głośno, a influ spytać bezpieczniej bo to OBCA OSOBA?
- Czy boi się, że od koleżanki usłyszy po prostu “nie wiem”. A influ nigdy tak nie napisze?
Być może moje niezrozumienie koleżankowych obietnic bierze się z tego, że nie tylko nigdy nie wysłałam żadnego pytania o radę do twórczyń z instagrama, ani sobie tego nie wyobrażam, ale też z tego, że nie pytam o rady koleżanek (przynajmniej sobie nie przypominam). Koleżanki mam wspaniałe, ale nie interesuje mnie ich zdanie na temat tego, co zrobiłyby, gdyby były na moim miejscu. W ogóle nie zastanawiam się nad tym, co zrobiliby inni ludzie. A o to przecież są te pytania: co byś zrobiła, gdybyś była mną w mojej sytuacji. Wiem, brzmię okropnie. Inni ludzie wyraźnie w większości tacy nie są, bo pytają. Teraz być może kumacie, skąd ta moja dziwna analiza i szukanie dziury w całym.
Czasem pytania są banalne, o głupoty, ale często jednak ciężkiego kalibru. O to, czy kontynuować (z opisu) toksyczny związek, o to jak radzić sobie z rodziną, czasem coś zdaje się zahaczać o nieprzepracowane traumy. Robi się kozetka u terapeuty, a tego przecież nie tak miało być. Miałaś być tylko koleżanką.
Jakoś się tak przyjęło, że nie możesz napisać, że nie wiesz. W sumie nie wiem skąd ta niechęć do tej odpowiedzi. „Nie wiem” nie oznacza, że masz w dupie osobę zadającą pytanie. Możesz za to zawsze doradzić, żeby osoba poszła na terapię. Po zawartym w 50 znakach ze spacjami pytaniu wydaje ci się, że to jedyne wyjście, jedyna dobra odpowiedź. Może nawet przekonasz kogoś do terapii, pomożesz. A na pewno nie zaszkodzisz. „Idź na terapię” wybrzmiewa na storiesach jak mantra i oczywiście nie jest to szkodliwe zdanie i większości przypadków zgadzam się, że słusznie jest napisać, że tu przydałaby się terapia a nie pytania do influenserek. Z drugiej strony, napisać „terapia” to niby mądrze, podczas gdy ty masz jedno zdanie w naklejce z instagrama, na które po prostu nie wiesz, co odpowiedzieć, a być może masz za mało danych by naprawdę polecać terapię jako rozwiązanie. Może ja mam za mało jaj, by powiedzieć wprost koleżance, która moim zdaniem potrzebuje terapii, że jej potrzebuje. Ale jak się jest obcą osobą to chyba jest łatwiej, nawet jak się ma jakieś szczątkowe, mikro-dane na temat jakiejś osoby w postaci jednego pytania, prawda? Może influenserki robią w ten sposób dobrą robotę, nawet jeśli czasem na wyrost? Ale może też koleżankowanie się przez internet to naprawdę śliski grunt. Bo są takie twórczynie, które włączą po prostu dupochron „idź na terapię”, ale czasem możesz trafić na koleżankę, która zacznie udzielać pseudofachowych, czasem szkodliwych rad. Nigdy do końca nie wiesz kto siedzi po drugiej stronie, po którejkolwiek ze stron.