Kojarzycie te opowieści kobiet z pokolenia naszych matek o tym jak to, za komuny nic nie było i trzeba było kombinować? Na przykład modne ciuchy kombinować, bo nie było tak, że wychodziłaś z domu i kupowałaś hit sezonu w pierwszym lepszym sklepie. O nie! One umiały szyć, przerabiać, maszynę każda miała w domu i każda dziergała dzwony na drutach. Nie to co my. My wszystko miałyśmy na wyciągnięcie ręki. Tak było. W sumie przyjmowałam te opowieści zupełnie neutralnie aż do zeszłego piątku, gdy uświadomiłam sobie, że… ok, boomer. Ten wpis, wbrew pozorom, nie będzie o ciuszkach.

Otóż w zeszły piątek przeczytałam wpis Joanny Glogazy, w którego wstępie wspominała początki istnienia swojego bloga w czasach, gdy był on jeszcze o pokazywaniu stylówek. Przy tej okazji wspomniała jak to circa 2008 zwężała spodnie u krawcowej, żeby mieć najmodniejsze w tamtym sezonie mega wąskie rurki. Pamiętam, że w 2008 nie miałam żadnych problemów z zakupem mega wąskich rurek, miałam kilka par, ale sprawa dostępności do najmodniejszych ciuchów wyglądała wtedy zupełnie inaczej w wielkim mieście wojewódzkim, w którym mieszkałam, niż w mniejszych miejscowościach. 

Dla mnie kluczowym czasem wyższej modowej kombinatoryki były późne lata 90. Rzecz działa się w małym miasteczku na opolszczyźnie, a spodnie zamiast zwężania, były poszerzane, bo tak się wtedy nosiło. Zupełnie nie umiałam szyć, ale wszyłam w swoje brzydkie dżinsowe marchewy z targu piękne sztruksowe wstawki w kształcie trójkątów. Nie byłam w tym sama. Zwaliłam patent od koleżanki z klasy, chociaż ta w przeciwieństwie do mnie, bez problemu mogła pozwolić sobie na dzwony z lokalnego Big Stara. Nie był to wcale koniec mojej przygody z kombinowaniem. W dalszym ciągu nie potrafiłam szyć, ale nie przeszkodziło mi to w (znów ręcznym) uszyciu plecaka-kostki. Był w kwiatki. Pewnie darowałabym sobie ten wyczyn, gdybym znalazła prawdziwą kostkę, kiedy włamaliśmy się z kolegą do kantorka pana od PO (włam to duże słowo, mieliśmy klucz do kanciapy kółka teatralnego, który jak się okazało pasował do większości drzwi na piętrze). Znaleźliśmy tylko torby na maski gazowe, też pożądane, wzięłam i mam ją do dziś (to już zdecydowanie był czyn zabroniony, nie bierzcie ze mnie przykładu). W każdym razie moda, czy może bardziej odpowiednia stylówa, wymagała ode mnie w tych czasach kreatywności i zachowań na granicy prawa. Lata 90. to były czasy siermiężne, chociaż nasze matki twierdziły, że wszystko w sklepach jest i na co w ogóle my narzekamy. No może matki to nie aż tak bardzo jak oficjalna medialna narracja. I o ciuchy chodziło jednak mniej niż o inne rzeczy, na które dorastając w wolnej Polsce nie wypadało się już uskarżać.

W 2008 wydawało mi się, że wszystko jest dostępne, jeśli oczywiście masz hajs. Ale gdy spojrzę na to z dzisiejszej perspektywy, okazuje się, że były to wciąż dość siermiężne czasy. Wiadomo ze nie „ocet z PRL” ani nawet lata 90, ale jednak nie ta obfitość, co dziś [Nawet jeśli dziś słusznie krytykujemy dzisiejszą obfitość, bo wiemy, że wynika z nadprodukcji i chorego konsumpcjonizmu, który niszczy nam planetę].

Z perspektywy osób, które w późnych latach 2000/wczesnych 2010 były nastolatkami w małych miejscowościach, brak i kombinowanie mogły być bardziej odczuwalne. Zwłaszcza gdy nie miały porównania do lat 90., bo nie pamiętały ich aż tak dobrze. Dotarło to do mnie dopiero niedawno. Każde pokolenie ma jakąś opowieść o braku i kombinowaniu, którą starsze pokolenie próbuje umniejszać. Było nas jedenaścioro, żyliśmy w jeziorze, co nie?

Przykłady były ciuszkowe, ale wiadomo, że chodzi o coś więcej. O kilka spraw, które te przykłady według mnie ładnie obrazują. O umniejszanie perspektywy tych, którym wywalczyliśmy lepszy świat i nie mają już prawa narzekać.

Zawsze mierziła mnie narracja pokolenia solidarności o tym, jak to wywalczyli nam wolność w 89 i koniec. Mierził mnie mit końca historii. Tamto pokolenie chcąc nie chcąc wykorzystywało go przeciwko nam. Nie mieliśmy prawa narzekać na śmieciówki i śmieszne pensje, na problemy z mieszkaniami (można wziąć kredyt!)i znalezieniem pracy po studiach (widocznie złe wybraliśmy studia!), bo przecież wszystko mieliśmy podane na tacy. Mieliśmy erasmusy i wszyscy szli na studia, no i mieliśmy wolność. Mocno w to wierzyliśmy i dyscyplinowaliśmy się wzajemnie.

Jestem bardzo wdzięczna, że odzyskaliśmy swój głos i mamy własną opowieść. Opowieść o braku, o tym, że nie wszystko było sprawiedliwe. O tym, że nie pod każdym względem mieliśmy lepiej niż rodzice wychowani w PRL. Nie wszystko było lepiej. Nasza opowieść o kombinowaniu z ciuchami to taka najbardziej rozrywkowa, lekka część tych historii. To, że ją przytaczam, to dowód na to, że nie byłyśmy w naszych doświadczeniach aż tak daleko od doświadczeń naszych matek. Miałyśmy lepiej, ale zawsze jest jakiej odniesienie. W odniesieniu do dzisiejszej obfitości jesteśmy w stanie doskonale nazwać braki. One miały swoje odniesienia w obfitości lat 90/00. I to jest w porządku. 

Co jest nie w porządku? Narracje umniejszające. Wymaganie od młodszych, że mają nie narzekać, odrzucić swoją opowieść o braku lub systemowej krzywdzie, bo my miałyśmy gorzej. „Było nas jedenaścioro, żyliśmy w jeziorze. Wam jest za dobrze.” W pewnym stopniu odzyskanie naszej opowieści może być więc pułapką.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top