Ostatnio częściej widuję się z ludźmi i to jest takie cudowne! Rozmowy na żywo, spory na żywo, z alkoholem lub bez. Życie offline. Małe życie, w którym nie dzielisz się swoimi opiniami z setkami czy tysiącami osób, tylko z kilkoma, które mogą dać ci w mordę dosłownie, ale raczej tego nie zrobią.
W dawnych czasach prowadziłam takie małe życie i wcale nie myślałam, że jest małe. Mam w sobie wielką tęsknotę za tym rozmiarem życia, bo w pewnym sensie nigdy nie wróci. Chyba że rekiny przegryzą w końcu wszystkie kable internetowe w oceanie, ale pewnie i wtedy nie, bo doświadczenia wielkiego życia w internecie nic nie cofnie.
Parę tygodni temu spotkałam się ze znajomymi, z którymi chodzimy na pub quizy w celu niepubquizowym (odbioru i konsumpcji zaległych pubquizowych nagród). Mogłabym przegadać z nimi całą noc i jeszcze byłoby mało. Jestem głodna rozmów na żywo.
Kilka dni później spotkałam na mieście przyjaciółkę z tej ekipy. Wspominałyśmy dawne imprezy i rozmowy na żywo do rana i mówiłyśmy o tym, jak nam tego brakuje. W końcu nawet najlepsza inba na insta nie da ci tego, co da ci kłótnia nawalonych kolegów, spożywających spalone na węgiel kiełbasy, rozpaczliwie poszukujących zagubionych spodni (poza poziomem toksyn, którymi z pewnością przewyższa te w spalonej kiełbie – to nie jest prawdziwa historia, tylko zlepek kilku dla efektu wow). O pozytywnych rzeczach nie wspominając.
Tak wspominałyśmy. To były czasy, teraz nie ma czasów. Nie no serio, zdalna szkoła to nie to samo co szkoła, dyskurs w internecie to taki średni dyskurs, zwykłe bańki i okopy.
Pewnie nie czułybyśmy tego wszystkiego aż tak, gdyby nas nie zamknęli parę razy w tej pandemii. Dalej uważałybyśmy, że wirtualny świat jest taki sam jak ten w realu, bo mielibyśmy jedno i drugie, uzupełniające się. Gdy przez jakiś czas miało się drugiego człowieka tylko po drugiej stronie światłowodu, można było zacząć wątpić, czy ten człowiek naprawdę istnieje.
Gdy rzuciłam się wygłodniała w wir realnego życia, zauważyłam, co zawsze uwierało mnie w dyskusji w social mediach. Co prawda już wiele lat przed pandemią doszłam do wniosku, że dyskusja tam nie istnieje, są okopane obozy i krzyczenie na siebie, a inby prowadzą tak naprawdę donikąd, ale dopiero teraz uświadomiłam sobie coś jeszcze. Coś, co być może jest przyczyną krzyczenia, niemożności normalnej wymiany zdania i zauważenia w oponencie człowieka.
My te wszystkie dyskusje w internetach toczymy w swoich głowach. Widzimy miniaturki zdjęć i ciąg liter komentarza. Jakbyśmy czytali książkę lub gazetę, z którą możemy się nie zgadzać i we własnej głowie się z nią kłócić. Człowiek po drugiej stronie światłowodu w tej głowie nie jest do końca realny, nawet jeśli znamy go z reala.
Inby w lewicowej banieczce fejsa i instagrama czytane a herbatą pod kocem to są inby w twojej głowie. Twój monolog cudzymi słowami, ale twoim głosem, bo w głowie nie słyszysz innych barw.
Nawet ja mam czasem dosyć inb. Zresztą inby w sieci są niczym w porównaniu do rzezi niewiniątek, jakimi są afery w prawdziwym życiu. Przeżyłam kilka takich na noże, wiem, co mówię. Mogłabym o nich książki pisać, bo wciąż tkwią jak zadra po tylu latach, o tych z insta zapominam po tygodniu.
Tak to odczuwam. Być może odczuwacie zupełnie inaczej. Do tej pory myślałam, że z takiego odczucia może wynikać tylko bycie hejterem, ale odkąd sama poczułam, że spędzając czas w social mediach spędzam go właściwie samotnie w swojej głowie, doszłam do wniosku, że niekoniecznie.
Zresztą o jakim głosie ja tu piszę? Głosie wyobrażonym, bo nawet nie otwierasz ust. Nawet do tego krzyku na drugiego człowieka ich nie otwierasz. Krzyczysz cicho, bez głosu, naparzając w klawiaturę. To jest monolog w twojej głowie. Wszystko dzieje się w twojej głowie. Nawet jeśli tak naprawdę się nie dzieje. Jesteś w tym monologu z wielu głosów kompletnie samotną osobą. Niby dzielisz się w nim swoją opinią z setkami, tysiącami osób, ale jakbyś mówiła do siebie, jakbyś tak naprawdę nie dzieliła się z nikim. Nawet jeśli nie wszyscy to twoje zdanie mają w dupie.