W zeszłym tygodniu zrobiłam sobie przerwę od instagrama. Nie tak zupełnie. Nie odinstalowałam appki, ani nawet nie przestałam do niej zaglądać. Po prostu nie publikowałam żadnych treści, co samo w sobie było dla mnie sporym wyzwaniem, bo jestem uzależniona od obecności.
Odczuwam wielką presję na obecność. Większość, jeśli nie wszyscy tworzący w internecie, pewnie też. I tak, jak nie mam już ciśnienia na częste publikowanie na blogu (zaniedbałam, bo przecież kto jeszcze czyta blogi) i facebooku (wszystkim się znudził), tak instagramowa obecność pochłonęła mnie bez reszty. Chwilowo to miejsce, gdzie trzeba być i to być codziennie. No dobra, może bardziej w trendach jest dzisiaj tik tok, ale nie jestem z Generacji Z więc nie ogarniam i z pełną świadomością nie chcę ogarniać. Jestem wystarczająco przebodźcowana i powinnam raczej odcinać źródła bodźców niż sobie dokładać (trudne, gdyż celowo idę tam, gdzie są bodźce, żeby się doładować strzałami dopaminy).
W każdym razie instagram. Instagram jest cholernie wymagający. Wymaga od ciebie nieustannej obecności. Zwłaszcza odkąd wybuchł szał na instastories. I jak na blogu możesz być raz lub dwa razy w tygodniu i to jest regularność, za którą cię podziwiają (lol), na fanpage’ach jeden post dziennie to właściwie maximum, bo dziad więcej i tak ludziom nie wyświetli, tak na insta musisz być ciągle i od wszystkiego. To znaczy wcale nie musisz, ale czujesz że musisz. A ja mam właściwie mikro-instagrama, no może więcej tam ludzi niż w mojej wsi, ale żadnych influenserskich zasięgów, jedna trzecią tego, co na fanpage’u, niektórzy mają więcej znajomych. Mimo to dopadła mnie presja obecności. W dużym stopniu związana z bańką, w której siedzę.
Musisz wypowiedzieć się na każdy ważny temat. Skomentować, no od biedy udostępnić czyjś post. Inaczej tak jakbyś się nie przejmowała prawami człowieka. Jakbyś olewała. Jakbyś nie udzieliła rannej osobie pomocy. Co za bzdura, prawda?
Musisz być, inaczej o tobie zapomną. Musisz być, reagować. Mieć opinie, najlepiej natychmiast.
Myślisz, że to ważne. Jeśli nie jest ważne, to po co to robić?
Cholernie obciążające, co nie?
Był czas, gdy miałam spore wyrzuty sumienia, że jest mnie za mało. Że tworzę za mało dobrego kontentu, że mogłabym mieć większe zasięgi, gdybym się bardziej przyłożyła. Z czasem doszłam do wniosku, że to strasznie niezdrowe myślenie.
Kilka lat temu czytałam bardzo dobry artykuł o tym, że najcenniejszą rzeczą w dzisiejszych czasach jest uwaga. Zdobycie czyjejś uwagi, gdy konkurencja do niej jest tak duża a możliwości skupienia na dłuższą metę ograniczone, jest cholernie trudne. Zapłatą za chwilową uwagę jest ciągła obecność.
Boże, jak strasznie jestem zmęczona tą obecnością, ale nie umiem się tak całkiem wypisać. Bo wiecie, potrzebuję uwagi. Dla siebie i dla spraw, które uważam za bardzo ważne. Zawsze potrzebowałam (dlatego po wypiciu drinka jestem najgłośniejszą dziewczyną na imprezie) i muszę jakoś z tym żyć.
Serio, lepiej wspominam czasy bez internetu, w sensie funkcjonowania poza nim. Wiem, że większość ludzi nie ma takich wydumanych problemów, bo nie udziela się w social mediach poza sporadycznym wrzuceniem zdjęcia z wakacji. Wiem też, że dla mnie nie ma już powrotu do takiego spokojnego żeru.
Szukam w tym wszystkim równowagi, żeby nie eksplodować.
(Dobra, chyba zgubiłam wątek.)
Prędzej czy później ta presja nas zmęczy, jeśli nie wykończy. Już widzę, jak różne osoby robią sobie przerwy od insta i to poważniejsze niż moja. Pewnie to zaraz będzie nowy trend internetowej higieny.
Piszę o instagramie, bo on dzieje się dziś i zdaje się wymagać o wiele więcej obecności od wszystkich social mediów, w które byliśmy dotąd uwikłani, ale sama presja na obecność jest dość uniwersalna. Zniknie z instagrama, pojawi się gdzie indziej, bo zdaje się, że nieprędko uwaga przestanie być najcenniejszym towarem.
Jak ja to znam. I jeszcze często mam wyrzuty sumienia, że nie jestem w stanie napisać niczego mądrego na insta.