To oczywiste, prawda? Więc dlaczego wciąż znajduje się tyle przykładów, że dla wielu oczywistym to nie jest, nawet jeśli te dzieci mają trzydzieści lub czterdzieści lat? To niby takie słodkie, że dla rodziców zawsze będziemy dziećmi.
Jeśli już w dzieciństwie nie zaczniemy traktować swoich dzieci jak ludzi, którzy mają prawo do własnych zainteresowań, własnych decyzji, własnej autonomii, po prostu do bycia sobą, to czy automatycznie nadamy im prawo do tej autonomii, gdy ich metryka pokaże, że są już dorosłe? Nie, nie chodzi o to, by nagle pozwalać czterolatkom bez opamiętania jeść słodycze. Chodzi o to, by wymazać ze swojego mózgu, być może nieuświadomione, przekonanie, że one są naszą własnością.
Ostatnie pokolenia wykonały ogromną pracę, żeby odejść od długiej tradycji rodzicielskiej władzy. Władza to mocne słowo. My go właściwie już nie używamy na co dzień. Mówimy o opiece, wychowaniu. Według kodeksu rodzinnego oficjalnie mamy nad dziećmi władzę. Definiowaną jako rodzicielskie prawa i obowiązki, więc nie chodzi o to, że według prawa dzieci są naszą własnością. Ale słowa mają moc.
Mam wrażenie, że my-rodzice wciąż niepełnoletnich dzieci, dobrze to rozumiemy i przynajmniej staramy się walczyć z tysiącami lat władczej tradycji. Ale czy rozumieją to nasi rodzice, chociaż mamy 20, 30, 40 lat? Pewnie też się starają, ale przecież większość z nas albo z osobistych doświadczeń, albo z obserwacji bliskiego otoczenia jest w stanie wymienić co najmniej kilka przykładów wtrącania się/układania/wpływania przez rodziców na prywatne życie dorosłych dzieci.
Bo korci, żeby krytykować, gdy dorosłe dzieci chcą żyć po swojemu. Korci, żeby pytać o śluby i potomstwo. Korci, żeby narzucać swoje rozwiązania wychowawcze. Obrażać się za nie chrzczenie wnucząt i nie posyłanie ich do komunii. I różne inne wybory życiowe, które czasami są inne od ich wyborów sprzed lat. Tak, jakbyśmy żyjąc inaczej, wybierając inaczej, podważali sens ich własnych wyborów, sens ich życia?
(Oczywiście, że nie wszyscy i nie zawsze!)
To, że jesteśmy w dorosłości traktowanx przez rodziców “jak dzieci”, jak byśmy bylx ich własnością zaczyna się w dzieciństwie. Zaczyna się wtedy, gdy nie traktujemy podmiotowo dzieci, gdy są jeszcze dziećmi.
Jako ludzkość robiliśmy tak przez tysiące lat, poczynając od tych legend o chłopcach, którym ojcom jakaś siła wyższa nakazała ich zgładzenie, a potem łaskawie wskazała owcę. Rodzic, konkretnie rodzic-ojciec z władzą nad życiem i śmiercią dziecięcia. Może nie tak drastycznie, jak w opowieściach z najsłynniejszej księgi, ale władza i własność nie były niekwestionowane. Dzieci, podobnie jak trzoda i do pewnego momentu niewolnicy, należą do ojca. Potem też trochę do matki. I nie mają nic do gadania, nie mają głosu. Z różnymi modyfikacjami, ta zasada wciąż w nas żyje. Podmiotowość dziecka to wynalazek zeszłego stulecia, mało czasu, żeby się tak zupełnie przestawić.
Jesteśmy podobno tym strasznym pokoleniem miękkich rodziców, co to “wychowują bezstresowo”. Pokoleniem, które w końcu wzięło sobie podmiotowość dziecka do serca. Ale tak sobie myślę, że prawdziwy test, czy nam się udało zerwać z liczącą tysiące lat tradycją władzy, przyjdzie nam zdawać za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, gdy trzeba będzie się będzie zmierzyć z dorosłymi wyborami naszych dzieci. I oby nas nic wtedy nie korciło.
Tak czepiając się, w mojej ocenie przywołanie historii o Abrahamie i Izaaku jako przykładu patologicznej władzy ojca nad dzieckiem („chłopcem”, jak to jest określone w tekście) jest nietrafione (co nie znaczy, że w Biblii nie znajdziemy przykładów zapędów paternalistycznych!). Choć „najsłynniejsza księga” nie określa wieku Izaaka w momencie wydarzeń na górze Moria, nie ma powodu, by nie wierzyć starej żydowskiej tradycji (wspomnianej np. w dziełach Flawiusza, właściwie polecam zapoznać się z wszystkimi spisanymi przez Flawiusza dopowiedzeniami odnośnie do tej opowieści), głoszącej że ów „chłopiec” miał wtedy 25 lat, był więc dorosłym mężczyzną, nawet jak na tamte czasy. Z pewnością był też na tyle silny, żeby nie dać pozwolić się związać swojemu 125-letniemu ojcu. To, co się wydarzyło byłoby niemożliwe bez „współpracy” i zgody Izaaka. Wiem, że niestety współcześni czytelnicy relacji o ofierze Abrahama często są tego wszystkiego nieświadomi, ale to już nie wina Biblii. Wobec tego rysowanie obrazu Abrahama wyłaniającego się z XXII rozdziału Księgi Rodzaju jako ojca z absolutną „władzą nad życiem i śmiercią dziecięcia” jest nadużyciem. A już to, że „jakaś siła wyższa nakazała zgładzenie” Izaaka, z jakiego powodu, a także co skłoniło Abrahama do spełnienia prośby (tak, prośby!) „siły wyższej”, to osobna kwestia, która notabene wcale nie jest tak trudna do pojęcia, ani tym bardziej nie jest jakąś „świętą tajemnicą wiary” jak to się często ludziom wydaje (ale nie ma powodu, bym się tu o tym rozpisywała).
Poza tym zgadzam się wpisem. Traktowanie dzieci w sposób przedmiotowy, a nie podmiotowy wyrządza im wielką krzywdę. Dziecko to autonomiczna jednostka i jako taka powinno być traktowane. Rodzice, którzy o tym zapominają fundują nieprzyjemności nie tylko potomkom, ale także samym sobie, kiedy dorosłe dziecko stanowczo wyznaczy (nieprzywykłym do tego) rodzicom granice.
Bardzo fajny wpis. Ja mimo, że jestem millenialsem to jestem wychowywana przez rodziców z pokolenia tradycjonalistów. Niestety to pokolenie jeszcze kaleczy i dużo wymaga od dzieci. Sama widzę po sobie, że przeważnie robię bo „muszę, bo trzeba”. Moje maluchy to świeże pokolenie alpha i mam nadzieję, że będą wolni od takiego typu wychowania. Moje dzieci wiedzą, że nie są mi niczego winne, tylko ja im. I mimo że to małe dzieci bo starsza córka ma 5 lat to staramy się planować dzień aby był dobry dla każdego. Aby każdy idąc spać był w miarę możliwości zadowolony. Bo to ważne aby dziecko na koniec dnia też mogło powiedzieć „to był dobry dzień”.
Myślę, że rodzice urodzeni w latach 70. i wzwyż (czyli millenialsi i gen X) przecierają szlaki. I chyba widać już dobrą robotę patrząc na to, jakie inne jest gen Z, jak odrzuca niezdrowe „tradycje”. To nie jest tak, że nasi rodzice byli źli. Byli wystarczający w kategoriach rodzicielstwa swoich czasów, ale dostrzegamy teraz ile toksycznych „wartości” stało wtedy za wychowaniem i to dobrze, że staramy się tego nie reprodukować. Ale często spotykam się z takimi reakcjami starszych osób, że nasza krytyka dawnego sposobu wychowania, jest atakiem na nich, jest brakiem szacunku. A to przecież nie o to chodzi, że atakujemy starsze osoby? Po prostu wiemy już więcej. A oni, jeśli się nie barykadują w świecie z lat 80./90 też wiedzą. Niestety niektórzy się barykadują.
„Moje dzieci wiedzą, że nie są mi niczego winne, tylko ja im.” to jest piękne zdanie! Byliśmy przez lata uczeni, ze to rodzicom należy się szacunek, o szacunku dla dzieci było niewiele. I potem jestem świadkiem takich sytuacji, gdy matka bliskiej mi osoby robi jej straszną rzecz i jednocześnie obwinia ją o to, co jej robi, domagając się bezwarunkowego szacunku. A gdzie szacunek dla tej młodej osoby? Jej córki. On już nie jest czymś oczywistym.