Krótko po tym, jak zostałam mamą, miałam mnóstwo przemyśleń na temat macierzyństwa. A potem nastała codzienność.
Cóż, jak na każdą nowicjuszkę w temacie, macierzyństwo spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Można naczytać się pierdylionów mądrych książek i nasłuchać mądrych rad, ale to tylko teoria. Dostajesz tego berbecia prosto z brzucha i wiesz, że nic nie wiesz. Potem odkrywasz co i jak, jakbyś odkrywała Amerykę. Niby miliardy innych robiło to przed nami, ale z tym instynktem macierzyńskim to chyba jednak bujda. A nawet nie chyba, nie ma bowiem żadnych naukowych przesłanek co do jego istnienia.
Co innego instynkt przetrwania. Tak, pierwsze miesiące, a nawet lata z dzieckiem to jest wielki popis tego instynktu. W wykonaniu obu stron. Ono walczy całkiem fizycznie, jak nakazała ewolucja. Wykorzystuje swoją wrodzoną słodycz i bezbronność małego zwierzątka, byś spełniała każdą jego potrzebę i zachciankę. Ty walczysz, by pozostać sobą. Tak to przynajmniej przedstawia to popkultura.
Tysiące kobiet zastanawia się, czy zostając matkami, nie utracą siebie. Czy nagle nie przestawi im się w głowach tak, że interesować będą się już tylko dziećmi. Tysiące czytelników blogów lifestylowych zastanawia się, czy zostając matkami, ich ulubione blogerki nie przestawią się na full time parenting i trzeba będzie wcisnąć unfollow. Odwieczna obawa o to, czy dziecko nie zje cię żywcem. Kiedyś to miałaś życie, teraz nie masz życia. Pierwotny lęk w czasach postnowoczesności.
(Ale serio, to chciałabym kiedyś odzyskać swoje życie.)
To całkiem normalne, że się tak czujesz. Dzieci są tak zajmujące, że czasem wydaje ci się, że poza nimi nie masz żadnego życia, zwłaszcza gdy jest 23, próbujesz uśpić je od trzech godzin w nadziei, że zanim padniecie, zdążycie się jeszcze pobzykać, a gdy w końcu się udaje i dziecko śpi, okazuje się, że piętnaście minut przed nim wy też zdążyliście paść trupem.
Kiedy byłam świeżo upieczoną mamą, miałam mnóstwo przemyśleń na temat rodzicielstwa. Pisałam nawet o nim felietony i poważnie zastanawiałam się nad wpisaniem do menu bloga kategorii dziecko, a potem mi przeszło. Potem ogarnęłam trochę to macierzyństwo, stało się codzienne i zwyczajne. Mimo że to dominująca część mojego życia, nie poświęcam rozmyślaniu o nim więcej czasu niż rozmyślaniu o pracy (czyli naprawdę niewiele). Z moich planów zostania matką feministką felietonistką nic się nie uchowało. Wciąż wolę pisać o polityce i rzeczach, które mnie wkurwiają (nie żeby dziecko nigdy mnie nie wkurwiało, nie jestem oazą spokoju).
Tylko od czasu do czasu nachodzą mnie przemyślenia na temat natury posiadania dziecka. I to są czasem perły, mówię wam. Jak to na przykład, że nie ma drugiej takiej sytuacji życiowej, która wywołuje w człowieku tak skrajne emocje: od bezgranicznej miłości po żądzę mordu i z powrotem w ciągu kwadransa, jak bycie rodzicem trzylatka. Tak z piętnaście razy dziennie.
Można powiedzieć więc, że pozostałam sobą. Szczerze mówiąc, nigdy o to nie walczyłam. Szczerze mówiąc, to jakiś bullshit. Ten lęk podszyty jest jakimś takim podskórnym, społecznym przekonaniem, że matka (czytaj: kobieta poświęcająca się dzieciom) to jest coś gorszego od niezależnej, należącej do świata kobiety, którą byłaś kiedyś. Albo albo. Mit prawie tak stary jak instynkt macierzyński.
W rzeczywistości nawet, gdy zaczynasz dziewięćdziesiąt procent myśli poświęcać dzieciom, wcale nie znikasz. To nadal ty. To tak samo normalne, jak to, że macierzyństwo może przejść w codzienność i zwyczajnie przestaniesz tyle o nim myśleć. I chyba mija, kiedy one stają się dorosłe. Prawda?