Czasami totalnie mnie paraliżuje i każe mi milczeć. Kiedyś myślałam, że to kompleks pierwszego świata, ale potem w jednym z odcinków mojego ulubionego serialu “Mozart in the Jungle” główna bohaterka nazwała ten stan lepiej: poczucie winy klasy średniej.
Czasami nie mogę z siebie wydobyć słowa, boję się poruszać pewne tematy, opowiadać o tym, że jest mi dobrze, a tym bardziej, że jest mi źle, bo gryzie mnie poczucie winy drobnomieszczańskiej księżniczki. Moje doświadczenie jest przecież spowite w przywileju. Inni mają gorzej, są prawdziwsi, istotniejsi. Czy mam prawo w ogóle wypowiadać się w ich imieniu? I czy mam prawo zawracać ludziom głowę wnętrzem mojego mieszkania i wnętrzem mojej głowy, gdy to mieszkanie jest spłacone, a innych nie stać na wynajem i gdy ta głowa jest pełna akademickiego bulshitu, a inni nigdy nie pójdą na studia? Taplam się w tym jak w bagnie. Bywa że to uczucie kompletnie mnie blokuje. I zastanawiam się, czy byłoby tak samo, gdybym czuła się zakorzeniona w klasie średniej jak korzenie moich zębów w szczęce.
Kiedyś miałam kompleks, że do niej nie należę. Teraz, gdy sobie nagle uświadamiam, że jednak już tak, bardzo często jest mi głupio. To głupie, można by to poczucie winy przekuć na coś pozytywnego przecież, niekoniecznie zagłuszając potrzebę opowiadania o swoim obecnym doświadczeniu. Tymczasem dominującym uczuciem jest, że nie do końca tu pasuję, chociaż ja w sumie celowałam wyżej, więc skąd ten żal. Wieczna oszustka. Oraz to, że przestałam wstydzić się tej biedy, która była wcześniej, którą kiedyś przecież maskowałam bujając się po mieście z księżniczkami. Teraz mogę taplać się w opowieści, jaka to jestem autentyczna. To jest przecież o tyle lepsza opowieść niż ta o pięknie i cieple. Inaczej poczucie winy klasy średniej zjadło by mnie doszczętnie.
A potem przychodzi taka piosenka “Patointeligencja”. O tym, że on już nie mógł wytrzymać z tym pięknem i ciepłem. Nie jestem w stanie utożsamiać się z jej podmiotem lirycznym, bo w moim nastoletnim życiu nie było ciepła i piękna. Zimy były wtedy ostrzejsze, w moim domu nie było centralnego, więc nad ranem już pizgało, a żeby dotrzeć do szkoły musiałam niekiedy brnąć przez kilometr w zaspach po kolana. A jednak rozumiem doskonale tę podskórną potrzebę autodestrukcji, tę tęsknotę do życia na krawędzi, gdy teoretycznie powinnaś rozkoszować się tym, że jest ci ciepło i dobrze i pięknie i bezpiecznie. Zwłaszcza, gdy jesteś w stanie to docenić, bo dobrze wiesz, jak było, gdy nie miałaś tego komfortu i to nie z własnego wyboru czy winy. A jednak. Jestem chodzącą autodestrukcją. Tak od czasu do czasu. Nawet w tej obecnej ciepłej pierzynce z klasy średniej.
Wyobrażam sobie tę autodestrukcję jako coś głęboko ludzkiego. Tylko w ten sposób jestem w stanie ją zrozumieć w sferze buntu przeciwko temu co ciepłe i piękne. Może niektórzy są po prostu jak hatifnatowie. Zbierają się w grupy, gdy nadchodzi burza, żeby naładować się elektrycznością i wreszcie coś poczuć.
Wkurwia mnie ta piosenka i rozczula jednocześnie. Na miejscu tych dzieci patointeligencji taplałabym się w ogromnym poczuciu winy. Opowiadają tę samą historię, którą opowiedział nam rap z podwórek i blokowisk setki razy wcześniej i nagle słuchani są bardziej. Stają się sensacją, viralem, momentalnie tematem socjologicznych analiz. Klasa średnia słuchana jest zawsze bardziej. Póki coś nie wydarzy się w jej obrębie, nie istnieje. Tak samo, póki nie wydarzy się w naszym białym, pierwszym świecie, nie dotyczy nas, jest mniej ważne. Mogą zginąć miliony w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. W wojnach, zamachach, w wyniku epidemii. Cokolwiek. Temat istnieje dopiero, gdy ta wojna, zamachowiec, wirus pojawi się w Europie.
Biały świat legitymizuje istotność zjawiska. Podobnie klasa średnia.
Więc choruję na poczucie winy, bo opowiadając swoją obecną historię kradnę wasz cenny czas, w którym powinniście słuchać ważniejszych opowieści. Więcej. Czuję się też nieuprawniona do przekazywania opowieści tych niesłyszalnych, ponieważ powinny być one słuchane bezpośrednio. Jest to oczywiście bardzo niekonstruktywne uczucie. Nie powinnam uciszać samej siebie, szybko je zwalczam. Marzy mi się równowaga. Jednak to poczucie winy, w które popadłam nigdy mnie nie opuści. Tak naprawdę liczę na to, że zostanie. Nie wiem, czy jest dobre, bo jednak mnie paraliżuje, ale czuję że jest mi potrzebne, by stąpać twardo po Ziemi i próbować nie zamknąć się w bańce.
Boże, ten tekst jest również o mnie. Dziękuję, że ubrałaś moje myśli w słowa!