Czuję się jak totalna oszustka. Tyle mówię o całym tym body positivity i akceptacji ciała. Oburzam się na wszelki bodyshaming. Nie oceniam niczyjego wyglądu. Uważam, że wszystkie ciała są w porządku. Ba, ja nawet lubię własne ciało i uważam, że jest ładne. W końcu mam już tyle lat, że wypadałoby się wyleczyć z kompleksów i dawać przykład, jak pokochać siebie. Ale jak przyjdzie co do czego, wszystko rozpada się jak domek z kart i wychodzi szydło z worka. Wystarczy, że ktoś powie mi, że przytyłam i mam ochotę od następnego dnia przejść na dietę Dąbrowskiej.

To nawet nie musi być w złej wierze. Bo jak ciotka, prawie 70 lat, mówi ci, że ładnie przytyłaś, to wiesz, że nie ma na myśli niczego złego. W świecie babć i ciotek dobrze odżywione (czytaj: wypasione) dzieci to zdrowe dzieci, a dla nich zawsze będziesz dzieckiem, wiadomo. Ale czy naprawdę one muszą to mówić?

Przecież ja nawet wyjęłam baterie z wagi łazienkowej, wepchnęłam ją głęboko pod szafkę i żyje mi się bez kontroli wagi o wiele lepiej. W ogóle moje lustereczko mówi mi same miłe rzeczy. Jestem pieprzonym narcyzem (narcyzą w sumie), zawsze widzę tam coś lepszego niż widzą inni. Ostatnią rzeczą, którą mogłabym o sobie powiedzieć jest to, że mam wypaczony obraz własnego ciała i mimo normalnej wagi wydaje mi się, że oglądam w lustrze grubaskę. Prędzej już mam ten obraz spaczony w drugą stronę.

Lustro jest łaskawe. Moje oczy są łaskawe.

Łaskawe nie są liczby.

Ta na wadze, gdy z przodu pojawia się szóstka. Ta na metrze krawieckim, gdy talia dostała nagle (dieta lodowa chyba, to było upalne lato) prefixu z siódemką. Liczby są magiczne. Liczby są w kanonie ściśle określone, więc biada ci, jeśli przestają się zgadzać. Nawet jeśli urosłaś tylko z xs do eski. To naprawdę chore.

Naprawdę zaczynam panikować dopiero, kiedy je zobaczę.

Dlatego nie chcę ich widzieć. Nie chcę też słyszeć, nawet w żartach, że jestem gruba. Wiadomo, że nie jestem, ale głowa pobudzona takim komunikatem, wie swoje. Nie chcę słuchać komplementów, że dodatkowe kilogramy mi służą, tak jak nie chciałam słuchać kilkanaście lat temu, że dobrze by mi zrobiło przytycie pięciu kilo.

Wcale nie zrobiło.

Zresztą te kilkanaście lat temu nasłuchałam się tego sporo. Z posądzeniami o anoreksję włącznie. Nigdy nie miałam anoreksji. Nawet na nią nie wyglądałam. Wiedziałam za to dobrze, jak naprawdę wygląda i jakie straszne rzeczy robi z głową. Może gdybym zapoznała tych wszystkich ludzi, którzy mówili mi, że wyglądam jak anorektyczka z Tamtą Dziewczyną, zrobiłoby im się głupio. Ja tylko nie miałam pieniędzy i musiałam wybierać, czy żywić się jedzeniem, czy papierosami i piwem (sądząc po rekwizytach na większości zdjęć z tamtych lat, żywiłam się raczej piwem, nie naśladujcie).

To wszystko naprawdę jest popieprzone.

Masz te 36 lat. Wystarczająco dużo, żeby nie tylko dawno pogodzić się ze swoim ciałem, ale w ogóle mieć poukładane w głowie. Jesteś orędowniczą ciałopozytywności. Z wewnątrz nigdy nie wysyłasz sobie komunikatu, że jesteś nie taka. Lustro jest łaskawe. Ale wystarczy niewinny nawet komunikat z zewnątrz. Ba, wystarczy liczba. Wystarczy zdjęcie z młodości, na którym masz dziesięć kilo mniej.

I wszystko zaczyna się na nowo.

Czuję się jak ostatnia oszustka, bo wiem, że tak naprawdę boję się być gruba. Boję się nawet tak czuć. Boję się, że wcale bym się wtedy nie akceptowała. Właściwie to wiem, że bym siebie nie akceptowała. Czy jestem szczera w akceptacji ciał innych ludzi, skoro siebie powyżej pewnego rozmiaru nie potrafię znieść? To tak w ogóle działa?

To serio jest popieprzone. Ten cały pieprzony kanon urody. Ten jeden jedyny, słuszny obraz naszych ciał, wyrażony ściśle w liczbach. Skoro potrafi mi tak skutecznie namieszać w głowie, gdy ktoś mi o nim przypomni, to co musi się dziać w głowach osób, które o wadze myślą obsesyjnie na co dzień, bez udziału wyzwalaczy z zewnątrz.

Postulowałabym, żeby przestać mówić innym o ich wadze. Czy to większej, czy mniejszej. Nawet w dobrej wierze. Nawet komplementy potrafią zrobić mętlik w głowie. Zresztą nie wiesz nigdy, czy ktoś nie utył czy nie schudł przez chorobę. Darujmy sobie. Tyle możemy zrobić dla innych.

A dla siebie to ja na przykład w dalszym ciągu nie włożyłam baterii do wagi. Ale czekolady oczywiście nie jem już drugi dzień, wiadomo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top