“Nikt nie wbije ci noża w plecy tak, jak koleżanka”. “Jak sobie pomyślę o najgorszych rzeczach, które mnie w życiu spotkały, to większość z nich zrobiły mi inne kobiety.” Znacie? Macie tak? Mówicie tak? Od dawna zastanawiacie się, dlaczego tak jest? Słyszę takie teksty od lat, w ciągu ostatniego tygodnia usłyszałam je kilka razy, w tym smutniejszym kontekście zawodu na osobach otwarcie deklarujących kobiecą solidarność. Co z nami, do cholery, jest nie tak?

No właśnie, co jest nie tak? Ile to razy słyszałam to pytanie-stwierdzenie. Bo ewidentnie coś jest nie halo i zwykle zastanawiamy się nad tym, jednocześnie udzielając odpowiedzi, że nie wiadomo dlaczego tak jest. Do tego obowiązkowo stwierdzenie, że faceci sobie takich rzeczy nie robią. To znaczy: nie zdradzają się, nie nadużywają zaufania, nie wykorzystują wzajemnie, nie wbijają sobie szpil, nie krytykują. No po prostu są solidarni. Chociaż wiadomo, że wcale tak nie jest.

I ja zawsze miałam i mam nadal gotową odpowiedź na pytanie o to, dlaczego tak nam trudno w kobiecą solidarność, dlaczego robimy złe rzeczy innym kobietom, dlaczego jesteśmy dla siebie nawzajem niedobre. Zawsze mam ochotę od razu wykrzyczeć tę odpowiedź w twarz wszystkim kobietom, które wciąż się zastanawiają dlaczego tak z niewiadomych powodów jest. Bo tak przecież jesteśmy wychowywane. Jako rywalki. Od małego. Rywalki, nie siostry, mimo że mając generalnie w życiu bardziej pod górkę, powinnyśmy się trzymać razem i wspierać, bo przecież w ten sposób zdziałamy więcej, niż grając tylko na siebie. Ale jesteśmy uczone, by grać na siebie. To jest złudna obietnica wolności i sprawczości sprzedawana zresztą nie tylko kobietom. Umiesz liczyć, licz na siebie. Bądź kowalem swego losu. Piękne i proste. Być może nigdy nie byliśmy zwierzętami stadnymi, w końcu Megi Thatcher powtarzała, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, tylko pojedynczy mężczyźni i kobiety.

No więc mamy zatomizowane społeczeństwo i długą tradycję skrajnego indywidualizmu. Mamy też patriarchat, który każe nam trwać w rolach jego strażniczek, nawet jeśli wydaje się nam, że wielkie z nas feministki i już udało się nam wyzwolić z jego macek. Bo przecież nie tylko skorzystałyśmy ze zdobyczy feminizmu, zdobywając edukację i robiąc karierę, ale też żyjemy po swojemu i nie dajemy sobą sterować. Podejmujemy świadome wybory. I nawet nie wstydzimy się słowa na “f”. Tak, w wymiarze stylu życia i deklaracji nie możemy sobie niczego zarzucić. Nam się udało. Ale to wcale nie takie proste wyplątać się całkiem z patriarchalnego drylu, nawet jeśli nie siedziałyśmy nigdy w patriarchalnym kieracie.

Prosty przykład: slut-shaming.
Prosty przykład: shaming za 500 plus i madki.
Prosty przykład: body-shaming

Shaming, z angielskiego “zawstydzanie”. Jesteśmy w tym naprawdę niezłe. Wbrew pozorom, trzeba się naprawdę sporo napracować, żeby przestać korzystać z tego narzędzia. Czasem żeby sobie to uświadomić, trzeba samej dostać od życia w łeb.

Tak więc patriarchat. Plus szczypta kapitalizmu. To jest ta moja odpowiedź. Proste. Złapałam się jednak na tym, że stawiając nawet słuszne i postawione już dawno przez mądrzejszych ode mnie diagnozy, mogę zabrnąć w kozi róg. Bo odpowiedź nie może być prosta w każdym indywidualnym przypadku. Nie może być żadnym usprawiedliwieniem, wymazaniem win, gdy ktoś zwyczajnie robi ci gnój. Tak jak nikt nie wsadza do więzienia pato-matki seryjnego mordercy za to, że przez nią został seryjnym mordercą, chociaż mogliby z marszu (jeśli wierzyć serialowi “Mindhunter”, to powszechny wzorzec). Jesteśmy dziećmi patriarchalnego społeczeństwa, ale paskudne rzeczy robimy my. Sami. I same.

No więc kobiety kobietom robią złe rzeczy. Mówią złe rzeczy. Mężczyźni często robią gorsze. Ale mówimy wtedy, że skrzywdził nas ten konkretny facet. Rzadko traktujemy go jako reprezentanta gatunku. Kilka kobiet, które zrobiło nam w życiu źle często wystarczy, byśmy przelały żal do nich na całą płeć. Bo wymagamy od innych kobiet więcej. Pewnie po części dlatego, że więcej wymagamy od siebie samych. Bo obracamy się w kręgach kobiet. Bo chcemy sobie ufać. Bo bardzo potrzebujemy kobiecej solidarności, nawet jeśli wydaje się nam, że nie, i każde jej naruszenie traktujemy jak cios w plecy. Nie tylko nasze własne.

Może i dobrze, że tak narzekamy, że kobiety są dla siebie wredne. Może tak naprawdę to oznacza, że jesteśmy dla siebie naprawdę ważne i po prostu nas to bardziej boli. Tak, bardzo chciałabym myśleć, że właśnie dlatego tak myślimy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top