Czy mówienie o oczywistych sprawach ma sens? Czy pytanie, czy jesteś feministką i udzielanie na nie prostej odpowiedzi, że tak oczywiście, wystarczy?

Jakiś czas temu przysłuchiwałam się (podglądałam raczej, bo to było na fejsie) dyskusji na temat filmu nagranego przez znane blogerki. Był to prosty i krótki filmik, w którym dziewczyny z entuzjazmem mówiły o tym, że są feministkami, nie eksplorując tematu na jakichś głębokich poziomach, że się tak wyrażę. I padło pytanie, czy tak można, czy tak się powinno. Oraz czy konkretnie te osoby powinny wprowadzać feminizm pod strzechy. Bo wiecie, feminizm niejedno ma imię i może ślizganie się po powierzchni to za mało.

Feminizm celebrycki, pop-feminizm i cały ten lib-fem.

Przyznam, że mam z tym problem. Przyznam też, że mój problem bierze się z pewnego rodzaju snobizmu. Z przekonania, że mój w miarę oczytany (wciąż uważam, że przeczytałam za mało), wrażliwy społecznie, socjalny, pro-choice’wy, inkluzywny, ciałopozytywny, wspierający LGBTQA+ feminizm jest najsłuszniejszy. Oczywiście uważam, że jest najsłuszniejszy, ale myślę też, że feministka, która jeszcze może nie do końca się zdefiniowała, nie myślała jeszcze o wielu aspektach feminizmu, która po prostu deklaruje, że jest feministką, ma do tego prawo. I niech robi to głośno, na zdrowie. Nawet jeśli ma milion followersów. Takie oczywiste, a jednak wcale nie.

Mogę się nie zgadzać z pewnymi nurtami w feminizmie, mogę niektóre osoby krytykować i wzywać do poprawy, ale poza TERF (radykalny odłam dyskryminujący trans-osoby) żadnym nie gardzę. Nie gardzę też pop-feminizmem i femi-celebrytkami, chociaż mogłabym mieć ból dupy.

Ból dupy to normalna sprawa.

Tak naprawdę, to się cieszę, że feminizm trafia do mainstreamu, nawet jeśli mam problem z mainstreamem i pop-feminizmem. Przez to, że się naczytałam i działałam na feministycznym polu, mam nawet problem z własnymi, starymi tekstami, które teraz… no wydają mi się zbyt podstawowe i zbyt popowe. Ale tak, jak wyrosłam z pogardy dla muzyki pop, odkąd skończyłam 20 lat i przestałam latem nosić glany, tak powinnam zluzować i tutaj. Cóż, napisałam kiedyś bardzo popowy tekst na 8 marca, z którego dziś nie jestem szczególnie dumna, ale zawsze gdy przypomnę go na fanpage’u, klika się jak dziki. Wniosek: takie teksty są potrzebne.

Ludzie nie rzucą się od razu na pogłębione femi-analizy, więc każde promujące feminizm działanie jest ważne, każda kolejna osoba, która przestanie się wstydzić słowa na F, jest ważna. Nawet najprostsza deklaracja to zawsze coś, lepsze niż nic, bo od czegoś trzeba zacząć.

Kiedyś rozmawiałam z francuską dziennikarką i zapytała mnie, czy od czasu protestów w 2016 roku jest w Polsce więcej osób przyznających się do feminizmu, bo gdy ona przyjeżdża do swojej rodziny w Polsce, to nikt się nie przyznaje. Powiedziałam, że tak, że ta liczba rośnie. W końcu widzę to w moim otoczeniu i widzę to w internecie i na manifach. Ale przecież ja żyję w bańce. Potem ukazał się sondaż, według którego tylko pięć procent Polek uważa się za feministki. To brzydkie słowo na F. Wciąż jest mnóstwo, ogromne mnóstwo rzeczy do zrobienia.

Wszyscy się uczymy.

Można mieć różne poglądy i dorastać, radykalizować się albo i nie. Możemy w wielu sprawach się nie zgadzać. Ale koleżankujmy się, solidaryzujmy, nie pogardzajmy. To wcale nie znaczy, że mamy powstrzymać się od jakiejkolwiek krytyki. Krytykujmy się za brak solidarności, krytykujmy się za przejawy pogardy. Dyskusja jest bardzo ważna. Ale czasem ważne jest też, żeby w ogóle od czegoś zacząć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top