Już dawno nie zdarzyło mi się czytać jednej książki przez cały miesiąc, a tak właśnie było w przypadku nowej powieści Zadie Smith. I to bynajmniej nie o jej spore rozmiary tu chodzi. Oj męczyłam się ze “Swing Time”, męczyłam. Ostatecznie jednak dałam się porwać do tańca. Na drodze między zachwytem a rozczarowaniem ustawiam się gdzieś pośrodku.
W “Swing Time” autorka “Białych zębów” głosem bezimiennej narratorki zabiera nas w długą podróż. Od biednego emigranckiego osiedla Londynu wczesnych lat 80., przez świat muzycznych telewizji lat 90., celebrycki Nowy Jork aż po Afrykę. Zadie Smith zaczyna swoją powieść znakomicie i znakomicie ją kończy, niestety między tymi dwiema świetnymi klamrami sytuacja nie przedstawia się już tak dobrze. Jest tu trochę jak z naleśnikiem, do którego ktoś nałożył zbyt dużo farszu i teraz, zamiast eksplodować w ustach symfonią smaków, wylewa się po brodzie.
“Swing Time” zasadniczo dwie historie: przyjaźni dwóch marzących o karierze tancerek dziewczynek oraz opowieść o gwieździe pop budującej szkołę w jednym z afrykańskich państw. Jest gwarno, głośno, i gęsto. Tak gęsto, że ma się wrażenie, iż Smith próbuje złapać zbyt wiele srok za ogon, chce postawić zbyt wiele społecznych diagnoz, pragnąc przy tym jak najdalej uciec od banału. Niekiedy o ten banał jednak się ociera. Nie można o to bynajmniej oskarżyć tych fragmentów powieści, które dotyczą przyjaźni (i jej rozpadu) głównej bohaterki z Tracey. Te są znakomite, żywe, świeże, chociaż znamy ten ton chociażby z debiutanckich “Białych zębów”. Mimo wątków politycznych i społecznych, ta część nie ociera się jednak o banalną publicystykę. Część afrykańska niestety trochę tak.
Gdy kończyłam czytać “Swing Time” przez brytyjskie media przetoczyła się krytyka kampanii społecznej Comic Relief z udziałem Eda Sheerana, Toma Hardy’ego i Eddie’go Redmayna. Filmy z ich udziałem, z czarnoskórymi dziećmi w tle, nazwano “poverty porn”, a gwiazdorom zarzucono, że wystąpili w charakterze “białych zbawicieli” (white saviour). Kampania została nominowana do antynagród Radi-Aids, które mają uświadamiać organizacjom charytatywnym, że zdarza im się utrwalać negatywne stereotypy związane z biedą. I mam takie nieodparte wrażenie, że afrykańska część nowej powieści Zadie Smith to swoista fabularyzowana wersja takiej samej publicystycznej krytyki. Czy jest w tym coś złego? Niby nie, ale nie ma w tym też nic odkrywczego i mam tu na myśli formę, w jakiej robi to Smith, czasem dosłownej jak wycinek z gazety.
Pytanie, czy dałoby się tego uniknąć. Zadie Smith, mimo że jest czarnoskórą potomkinią niewolników, przyjmuje optykę białego kolonizatora. Przyjmuje jego poczucie winy. Poniekąd słusznie. Jako Angielka z Londynu należy bardziej do tego świata. Dla niej Afryka, ze względu na korzenie jest tylko trochę bliższa niż białym, ale to nie jest taka bliskość, by dzięki niej lepiej tę Afrykę rozumieć. Zresztą nie możemy traktować kontynentu jak monolitu. Jak mówi jeden z bohaterów “Swing Time”: czy jeśli opowiem ci jak jest w Niemczech, będziesz wiedzieć jak jest we Francji?”. To zdanie też wydaje się oczywiste, a może po prostu takim wydawać się powinno. Między wierszami pojawiają się pytania o tożsamość. Z którego świata jesteś bardziej? Ta nowo odkryta, powiązana z przeszłością przodków, może być wyzwoleniem – jak w przypadku matki bohaterki, ale bywa też pułapką. I Smith gdzieś te pytania przemyca, przemyca to całe skomplikowanie i niuanse, ale wszystko to znajduje się pod puchatą warstwą szytej grubymi nićmi publicystyki, obecnej czasami dosłownie w słowach narratorki, oraz tabloidowej otoczki z celebrytami w roli głównej. Książkowa Aimee to skrzyżowanie Madonny, Kylie Minogue i Angeliny Jolie, tylko dużo od nich naiwniejsza. Za to o złotym sercu. Zadie Smith dość bezczelnie wyśmiewa celebrycką troskę o zbawienie świata, ale ma dla niej dużo zrozumienia i nie odmawia najlepszych intencji. To jest świat ludzi żyjących w bańce, ale czy wszyscy nie żyjemy w bańkach? Bezimienna narratorka mówi nam, że tak.
Dużo ciekawsze od nadmiernie rozbudowanej części afrykańskiej są pozostałe warstwy powieści. To książka o wielkiej przyjaźni i jej zmierzchu. O małych nikczemnościach, które tym różnią się od tych wielkich, że nigdy nie oznaczają o zbrodni i prawdziwej nienawiści, za to zawsze skutecznie prowadzą do zerwania więzi. Dopuszczają ich się wszyscy: Tracey, Fern, narratorka. Nikczemności są małe i dziecinne, mają jednak oczyszczającą moc.
To też powieść o matkach. O tym, jak próbują odzyskać własne życie. Jak próbują uchronić swoje dzieci od powielania własnych schematów. O tym jak te dzieci jednak w te schematy wpadają. O córkach, które lekceważąc wysiłki rodzicielek, chcą żyć im na przekór. To wreszcie powieść o dorastaniu do roli matki. Wcale nie taka oczywista. Ta warstwa porywa do tańca, jak Fred Astaire, o którym tak żywiołowo dyskutują dziewczynki w pierwszych rozdziałach.
Ostatecznie Afryka, której Smith poświęca tak wiele miejsca i która wydawać się ma tak ważna, w zestawieniu z całą resztą tematów, staje się pretekstowa, nie kontekstowa. Aż szkoda tej Afryki, bo przecież nie po raz pierwszy w literaturze spada do takiej roli. A może to o to właśnie chodziło?