Chciałabym prowadzić dziennik. Taki z prawdziwego zdarzenia. Ostatnio robiłam to w 1996. Nie wiem jednak, który z moich pięknych, niezapisanych notesów poświęcić na to jakże niepewne zajęcie.
Podejrzewam, że zachcianka ta wynika z innej mojej, głęboko zakorzenionej, potrzeby – potrzeby bycia offline. Obawiam się jednak, czy ostatecznie zapiski w dzienniku nie skończyłyby jako notki na blogu, a przecież nie o to chodzi, prawda? To kolejna rzecz, która mnie powstrzymuje.
Średnio raz w tygodniu myślę o skasowaniu bloga, fejsa i instagrama, zwykle przechodzi mi na drugi dzień, zwykle powoduje mną jakaś frustracja. Może jest to więc potrzeba tymczasowa, kaprys, jedynie krótkie załamanie nerwowe nad internetem, który szczęścia nie daje. Daje za to FOMO, frustrację, wieczne porównywanie się z innymi i wkurw, a życie jest gdzie indziej. W życiu jest mi lepiej i nawet lepiej wyglądam. Prawdopodobnie dotyczy to sporej części ludzkości.
Dlaczego więc się nie wyłączyć? Okazuje się, że ostatecznie dzień po osobistym kryzysie w social mediach, stwierdzamy, że to tylko niewinny miękki narkotyk.