Lata 90. ukształtowały mentalność polskiego społeczeństwa dużo silniej i w o wiele szerszym zakresie niż całe 45 lat komuny i będę to powtarzać z przekonaniem graniczącym ze stuprocentową pewnością chociażby na torturach. A jeśli nawet nie same lata 90., to na pewno ich styk, ich starcie się z odchodzącą epoką, cała ta tzw. Transformacja. Siedzi to to w nas i wyjść nie chce, i z pewnością nigdy nie wyjdzie z pokolenia naszych rodziców, ludzi urodzonych w latach 40, 50 i 60 XX wieku. To starcie, ten dziwny czas, który w nas zrodził silną wspólnotę pokoleniową opartą na przekonaniu o wyjątkowości czasów naszego dzieciństwa, dla nich jest – wydaje mi się, że w dużym stopniu nieuświadamianym nawet – pokoleniowym przeżyciem, które niezwiązane co prawda z żadnym konkretnym wydarzeniem, raczej z rozwojem sytuacji, ukształtowało ich sposób patrzenia na świat i poglądy w wielu kwestiach tak głęboko, że są i będą nie do ruszenia do końca ich życia. Przynajmniej w większości przypadków. Dziś o tym, jak się ma ta zaszczepiona w czasach transformacji mentalność do ochrony środowiska. Udowodnienie tej zależności może wydawać się zadaniem karkołomnym, ale jest tak tylko z pozoru.
Gdyby chcieć wybrać odpowiednią nazwę dla pokoleniowej postawy wspomnianej generacji, a właściwie jej zachowań wobec środowiska, najbardziej adekwatnie brzmi dla mnie „pokolenie jeden raz”. Wyobraźcie sobie bowiem, albo nawet przypomnijcie, jeśli wasza pamięć tak daleko sięga, naszych rodziców w latach 80. Objuczonych siatkami na zakupy w stylu sieć rybacka, urobionymi po pachy praniem naszych tetrowych pieluch w pralce marki Frania. Czy możemy dziwić się im, że z taką radością powitali pampersy, foliowe torebki, butelki PET? To wszystko, czego wcześniej nie było. Tę całą jednorazowość, która nie dość, że oszczędzała tyle roboty, to jeszcze była wspaniałym powiewem zachodu. Kto by myślał o jakiejś segregacji śmieci, a co dopiero o ograniczaniu odpadów? Na to wpadli dopiero w jakimś ’93 i zapędzili dzieci i młodzież szkolną do akcji sprzątania ziemi. W mojej szkole w praktyce wyglądało to tak, że dyrektor zmuszał nas do niewolniczej pracy przy plewieniu bieżni, ale machina ekologicznego uświadamiania młodego pokolenia ruszyła. Obchodziliśmy Dzień Ziemi i dostawaliśmy lepsze oceny z biologii za organizację turniejów wiedzy o ekologii. Osobiście jeden nawet prowadziłam, mogłam poczuć się jak Tadeusz Sznuk. W podręcznikach do języków obcych obowiązkowo musiał znajdować się długi rozdział o ochronie przyrody, a w nim kwaśne deszcze i Rainbow Warrior. Z wypiekami na twarzy oglądaliśmy Kapitana Planetę. Mieliśmy być bardziej świadomi i w przyszłości, dzięki właściwym zachowaniom i wyborom, uratować Ziemię, bo pokolenie naszych rodziców było już stracone. Być może samo za takie w tej kwestii się uznało, a być może próbując systemowo wychować nas na przyjaciół środowiska naturalnego, pragnęli zrzucić z siebie odpowiedzialność. Albo i nic z tych rzeczy.
W każdym razie, mentalność zrodzona w latach transformacji do dziś jest nie do wyplewienia. Miłości do jednorazowości nie zaszkodzi żadna kampania społeczna, żadne płatne foliówki w supermarketach. Powiedz swojej matce, że chcesz chować dziecko na pieluchach z tetry, najpewniej cię wyśmieje. Moja położna ze szkoły rodzenia, kobieta lat około 50, za najważniejszy wynalazek w historii ludzkości uważa pampersy. Albo pani ekspedientka ze spożywczaka pod moim blokiem, wiek na oko prawie emerytalny. Ile razy próbuję prosić ją, błagam nawet, by nie pakowała mi każdego jednego towaru w osobną foliówkę, to nie, nic z tego, nie mam z nią szans. Muszę zgodzić się na ten dodatkowy woreczek bo inaczej mi się ten chleb przez 50 metrów drogi do domu całkiem rozleci. No nie przeskoczysz tego, nie masz takiej siły przebicia ani asertywności w sobie, by z nią wygrać, bo to w dodatku bardzo miła pani jest. Ale lata 90. siedzą w niej głęboko.
Tylko czy my jako pokolenie, w dodatku teoretycznie przysposobione do ratowania planety, jesteśmy dużo lepsi? A dupa. Jasne, jako jednostki lubimy obnosić się z eko-torbami na zakupy, uzbierałam ich przez lata pewnie z dwadzieścia. Część z nas wpada na szalone pomysły używania pieluszek z tetry, albo nawet wielorazowych podpasek. Marzymy, żeby wszystkie butelki były zwrotne. Wkurwiamy się na smog. I w ogóle fit, vegan, gluten-free, zdrowa żywność, nie kupuj adoptuj, recykling, rower, fair trade i energia słoneczna. Jesteśmy spoko. Eee, jasne. Niektórzy z nas. Czasami. Różnie bywa. I w ostatecznym rozrachunku, w ogólnym zarysie sytuacji, tak generalnie, to jesteśmy równie, a co najmniej prawie tak samo chujowi jak pokolenie przed nami. Nie łudźmy się, że jest inaczej.
Bierzemy te foliówki z biedry za 7 gr, bo i tak nigdy nie pamiętamy o eko-torbach. Piszą na nich, że można użyć kilka razy, więc trochę się rozgrzeszamy, chociaż ostatecznie po powrocie z zakupów, foliówka za 7 gr i tak ląduje w śmieciuchu. A kiedy spadnie śnieg, nie wierzymy w żadne globalne ocieplenie. Wierzymy za to w teorię spiskową, jakoby wszystkie śmieci, które segregujemy i tak lądowały zmieszane na wysypisku, bo kiedyś ktoś widział, jak przyjeżdża po nie jedna śmieciara. Segregujemy więc, ale tylko po to, by płacić mniej. Bo generalnie z rzeczy eko, ekonomia zawsze wygrywa z ekologią, chociaż na dłuższą metę idą one w parze. Ale ludzie nie rozumieją działań na dłuższą metę, a krótkowzroczna ekonomia to taki nasz bożek, na którym się naprawdę porządnie wychowaliśmy, chociaż kiedyś próbowano wychować nas na przyjaciół przyrody. To ta krótkowzroczna ekonomia, neoliberalna mentalność, którą nasiąknęliśmy jako pokolenie chyba nawet mocniej niż nasi rodzice miłością do jednorazówek, każe nam na przykład w pierwszym odruchu uznać Lex Szyszko za dobry pomysł, bo przecież tu chodzi o prywatną własność i wolność w swoim domku. Dopiero smutne zdjęcia masowej wycinki na publicznych przestrzeniach zapala nam inne lampki w głowach.
Tymczasem wychowało nas pokolenie „jeden raz”, więc i tak na starcie byliśmy spaleni. Więc tak do końca w nas nie wierzę, żebyśmy na szerszą skalę zaczęli być dla tej planety trochę lepsi. Ale może się jeszcze zreflektujemy? Na razie robimy małe kroki. Niektórzy z nas. Czasami. Ale to nawet naszym rodzicom też się czasem zdarza.
W moim bloku jest sklep. Taki wewnątrz budynku, na jednym z pięter, do którego można zjechać w kapciach i w piżamie. I jak się w tych kapciach i piżamie wychodzi z mieszkania i zjeżdża windą, to nie ma siły która mi wmówi, że o zajściu do sklepu przypomniał sobie taki nieubrany człowiek w ostatniej chwili i nie miał przy sobie żadnej torby na zakupy. Wchodzi więc pani, pan, państwo wchodzą, wypakowują na ladę zapasy dla czteroosobowej rodziny albo mleko i mąkę, cokolwiek by to nie było, i tak zawsze usłyszę na koniec „i jeszcze siateczkę poproszę”. A te siateczki dość małe są, nie wykorzysta się ich nawet jako worki na śmieci, noszkurwa. Jeszcze nie umiem zwrócić im uwagi, ale za to regularnie wyręczam panie sklepowe w wyrzucaniu kartonów do śmieci; zabieram je i przerabiam na transparenty na liczne ostatnio protesty.
Trochę generalizujesz, ja np. poczułam się urażona gdy napisałaś, że kupujemy foliówki albo zapominamy toreb. Rzadko zapominam, a jeśli to niosę w rękach, nigdy nie kupuje fioliowek ani nie pozwalam mi ich wciskać choćby nie wiem co. Jeśli nie asertywność to trzeba powiedzieć to dosadniej. Wszystko się da. To są pewne nawyki, mi się je udało wykształcić przez pół roku. Własny plyn do naczyń, zero foliówek, wszystko co można użyć drugi raz, recykling wszystkiego, zero waste, wegetarianizm od 11 roku życia, więc to tak naprawdę zależy od człowieka, a nie od pokolenia 🙂
Naprawdę nie powinnaś czuć się urażona, jeśli to nie jest o Tobie. No generalizuję trochę, fakt, ale po to by zwrócić uwagę na dominującą tendencję, a ta niestety nie nastraja wesoło. Piszę też przecież, że nie wszyscy, że wielu z nas się stara i wielu z nas zależy na tym, żeby na co dzień żyć w przyjaźniejszy dla środowiska sposób. I oby było coraz więcej osób, którym zależy.