Z zapachami miast jest jak z zapachami domów. Te cudze potrafisz pamiętać po latach. Własnego za nic w świecie nie jesteś w stanie określić.
Potrafię wyodrębnić charakterystyczne wonie cudzych mieszkań, potrafię wyczuć je na swoich ubraniach długie godziny po ich opuszczeniu, jestem nawet w stanie w swojej olfaktorycznej pamięci przywołać zapachy domów, w których bywałam częstym gościem dwadzieścia pięć lat temu. Zapach domu koleżanki z podstawówki. Mieszanka ostrego potu i skisłego mleka. Nie znosiłam, gdy zostawał na moich włosach.
Nie umiem określić, jak pachnie mój dom. Gdyby ktoś wycisnął z niego ekstrakt i podał mi do powąchania w fiolce, najpewniej nie odgadłabym co to. Prawdopodobnie nie umiałabym też rozpoznać własnego zapachu. Kiedy wciągam go w nozdrza, wiem jak pachnę. Chwilę później jednak o tym zapominam, podobnie jak nie potrafię w głowie, w której mam jeszcze taśmy z głosami ludzi dawno umarłych, odtworzyć własnego głosu.
Tak samo jest z zapachami miast. W ogóle zapachami miejsc. To, że każde ma swój charakterystyczny zapach, już dawno podchwycili perfumiarze. W 2012 roku Gerard Ghislain, jeden z moich ulubionych „nosów”, twórca Histoires des Parfums, stworzył kolekcję aż 20 perfum opowiadających o miastach. Były one dostępne wyłącznie na znajdujących się w konkretnym mieście lotniskach. Kilka lat wcześniej „miejskie perfumy” wprowadziła marka Le Labo, również ograniczając ich dystrybucję: Londyn w Londynie, Paryż w Paryżu, Tokyo w Tokyo. Oczywiście nie może być mowy o zapachach geograficznych bez napomknięcia o szyprach. Szypr – ta enigmatyczna nazwa z opisów nut bazy, serca i głowy, kojarząca się dziś najczęściej z czymś bardzo retro, z szafami babć, przeterminowanymi szminkami w kolorze korali i oranżady w proszku, to w istocie zapach Cypru i jego unikatowej roślinności. Tak to przynajmniej wymyślił François Coty. Nigdy nie byłam na Cyprze, ale zapachy szyprowe odnajduję za każdym razem na greckich wyspach. Mój zeszyt z zasuszonymi w nim liśćmi i kwiatami tamtejszych roślin pachnie dokładnie tak jak szyprowe nuty znane mi z perfum.
Nad niektórymi miastami unoszą się moje ulubione zapachy. Barcelona pachnie mi rzecznym mułem. Zielonym, jednocześnie morsko-świeżym i bagienno-zmurszałym. Zabawne jest to, że nie przepływa przez Barcelonę żadna rzeka, rzeka Besòs znajduje się dopiero za miastem.
Florencja pachnie skórą. Zapach unosi się znad tak licznych tam straganów z torebkami i oprawnymi w skórę notesami. Mogę być weganką, nie kupować więcej skórzanych butów i powtarzać sobie, że zapach galanterii jest w istocie zapachem śmierci, ale nie oszukam swojego nosa. Dla niego skóra zawsze będzie jednym z najpiękniejszych zapachów na świecie. Będzie zaciągał się nią, aż popękają w nim z rozkoszy najmniejsze żyłki. Tak samo jak zaciąga się zapachem dobrze wydrukowanych książek, warstwy kleju świeżych naklejek, albo wycieku benzyny. Ostatniego lata Florencja pachniała też morelami. Całymi dniami usiłowałam zlokalizować źródło tego wspaniałego, rozgrzanego słońcem zapachu. Wśród potencjalnych źródeł nie było samych moreli – tych nigdzie nie widziałam. Wąchałam liście i kwiaty nieznanych mi krzewów, by wreszcie głównego podejrzanego odnaleźć z niemal stuprocentową pewnością w gnijących na dziedzińcu jednego z florenckich domów pomarańczach.
Nie potrafię opowiedzieć, jak pachnie Wrocław. Nie potrafię wyodrębnić w nim jednej, dominującej kompozycji. Poszczególne nuty nigdy nie łączą się w akordy. Chociaż tej zimy miasto ułatwiło mi trochę zadanie, śmierdząc jednostajnie unoszącym się nad nim największym smogiem na świecie. Lepiej by było dla niego i nas wszystkich, gdyby jak każde własne miasto, wciąż było dla mieszkańców zapachowo całkiem neutralne. Jak nasze domy i ciała.
Ostatnio usłyszałam: „poczekaj do lata, zobaczysz, jak w Budapeszcie brzydko pachnie”. Już nie mogę się doczekać 😉
Obecnie Wrocław (a przynajmniej rejon Rędzin – Most Milenijny – Muchobór) śmierdzi. Za wcześnie na zapach drzew, kwiatów i krzewów (szczególnie, że tych pierwszych ubywa). Zamiast tego czuć spaliny i dziwne wyziewy fabryki „Mamut”. Ostatnio do tej gamy zapachowej doszła spalenizna, bo ktoś w mojej okolicy postanowił wypalać trawy.
Jakie cudowne podejście do tematu miasta!
Wrocław pachnie wiatrem wiejącym od Odry, wilgocią kamienic, nagrzanym asfaltem i blokami z wielkiej płyty.
Zapach kamienic uwielbiam. Zawsze zatrzymuję się przed otwartymi drzwiami latem, żeby się sztachnąć ich zapachem i chłodem.
Katowice pachną dymem z ceglanych kominów. Kocham to miasto, chociaż nie jest moje. Za to moja Warszawa jest przepełniona zapachem kurzu pod promieniami wiosennego słońca. No, a również (chyba) mój Kraków, to już przemilczę. Zawsze i wszędzie jestem w stanie wyczuć ten smród.
Mi się Kraków kojarzy zapachowo raczej dobrze, ale to może dlatego, że nigdy nie byłam tam w sezonie smogowym.
Tak, Florencja pachnie skórą. Luksusem i jakością, na wskroś włoskim stylem, cudownie. A Kraków czuć różnie, w zależności od pory roku: na wiosnę świeżą ziemią, latem rozgrzanym asfaltem, a jesienią mokrym psem i liśćmi. Zimą niestety smogiem, ale to się wkrótce zmieni. Mam nadzieję.
Mokrym psem <3
myślałam o tym ostatnio, jak pachnie moje rodzinne miasto Stalowa Wola. Zawsze jest to zapach betonu, w zależności od pory roku, wymieszanego z mrozem, upałem bądź deszczem. Ale beton przede wszystkim. Potem mieszkałam w Poznaniu, Krakowie i teraz w Warszawie. Po pierwszym mieście zapachu nie pamiętam. Po drugim – smród smogu i zapach deszczu, bo po deszczu to miasto ma najwięcej uroku. Warszawa jest wciąż dla mnie bezzapachowa. Może jak się z niej wyprowadzę to poczuję jej zapach 🙂
Tak mi właśnie przypomniałaś, że mam dziwną słabość do zapachu betonu 🙂