Kiedy miałam osiem lat wyrosłam już z dziecięcych fobii zaszczepianych przez dorosłych w celu wymuszenia na mnie grzecznego zachowania. Nie bałam się już nawet Buki, odkąd zmaterializowała mi się na ekranie telewizora w japońskiej ekranizacji Muminków. W kreskówce Buka wyglądała po prostu jak smutny bakłażan. Oczywiście nie nazwałabym jej wtedy bakłażanem, w latach 90. nikt nie jadał bakłażanów. Buka była przerażająca tylko w opowieściach mojego ojca, który straszył mnie, że mieszka ona na strychu. Razem z Umą. Do dziś nie wiem, kim była Uma. W każdym razie straszył skutecznie i słusznie: schody prowadzące na strych były bowiem niebezpieczne dla małych dzieci, nie posiadały zabudowanych przestrzeni pomiędzy stopniami, trzeba mnie jakoś było do nich zniechęcić. Wciąż trochę boję się takich schodów. Jednak, jak wspomniałam, w wieku ośmiu lat nie bałam się już żadnych potworów, którymi dorośli straszyli dzieci. Na tym etapie, my dzieci straszyliśmy siebie nawzajem dużo skuteczniej.

Lata 90. były czasem, gdy dzieci posiadały swoją własną mitologię strachów. Nie wiem, czy wciąż ją posiadają, być może już w zupełnie innej formie. Wiara w nie wiązała się oczywiście z pewnym poziomem naiwności, ale również stopniem pewności siebie w grupie. Kapłanami tej wiary bywały najczęściej jednostki najbardziej cyniczne, jeśli można mówić o cynizmie wśród osób poniżej dziesiątego roku życia. Na pewno można mówić o jego silnych zalążkach. Dziecięce strachy w dużym stopniu pokrywały się z miejskimi legendami, będącymi aktualnie na topie. Niektóre z nich funkcjonowały globalnie, ogólnopolsko, jak na przykład słynna czarna wołga, legenda, której korzenie sięgały jeszcze czasów przed naszym narodzeniem, czy też dużo młodsza opowieść o El Kopyto, diable w czarnym samochodzie, który pyta cię o godzinę, a następnego dnia o tej porze umierasz. Te legendy przyprawiały o ciarki na całym ciele, ale nie były wcale źródłem codziennych lęków, godnych tych, które czuliśmy na myśl o Buce i innych potworach wczesnego dzieciństwa. Taką rolę w naszym dziecięcym życiu stadnym dużo lepiej odgrywały strachy lokalne.

Z dziecięcą mitologią strachów niepodzielnie łączy się dla mnie postać mojej koleżanki z klasy, Anki. Zanim nasze drogi rozeszły się na zawsze po piątej klasie podstawówki, kiedy to jej matka postanowiła przenieść ją do innej szkoły, Anka zaznajomiła mnie z tyloma potworami, co nikt inny przed nią ani po niej. Była prawdziwą kapłanką dziecięcego panteonu strachów. Zrobiła mnie też kilkukrotnie na kasę, grube setki i tysiące sprzed denominacji (pierwszy raz w wieku siedmiu lat), co poskutkowało tym, że nasze drogi zaczęły się tak naprawdę powoli rozchodzić na długo przed tym, zanim zmieniła szkołę. Do dziś zresztą mieszka przy mojej ulicy, ma czwórkę dzieci i pseudohodowlę yorków. Dzięki niej moja znajomość dziecięcej mitologii strachów poszerzyła się m.in. o:

– żabę plujkę.

Żaba plujka bytowała w okolicach stawu. Kiedy na ciebie napluła, wypadał ci ząb. Po tym, jak kilka razy obok stawu spadło mi na twarz parę pierwszych kropli deszczu, które omyłkowo wzięłam za charę żaby i wszystkie moje zęby zostały na swoim miejscu, ostatecznie zwątpiłam w tę legendę.

– odcisk tęczy.

Kiedy nadepniesz na tęczę, która czasem tworzy się na asfalcie, na przykład gdy rozleje się na nim benzyna, na twojej stopie pojawi się tęczowy odcisk, który nie zejdzie przez całe życie. Żaden but przed tym nie chroni. Przez jakiś czas unikałam chodzenia po tęczy, tak jak niektórzy neurotycy unikają chodzenia po łączeniach między płytkami chodnika (odkąd wszędzie jest kostka Bauma musi być to bardzo trudne), ale po kilkukrotnym przypadkowym zdeptaniu tęczy, które nie zostawiło żadnych śladów na moich stopach, przestałam się ich bać.

W naszej dziecięcej mitologii były jednak strachy, których istnienia bądź nieistnienia nie dało się tak łatwo zweryfikować. Najstraszniejszym z nich była legenda o białej i czarnej ręce, które miały straszyć w miejscowym parku. Zawsze skracałam sobie drogę ze szkoły przez ten park i za każdym razem śmigałam tamtędy na moim Pelikanie, a później Wigry 3 w tempie błyskawicy. Nie wiem, kto pierwszy opowiedział mi o rękach. W każdym razie był to strach tak sugestywny, że związana z nim legenda śniła mi się po nocach. Rzeczone ręce należeć miały jakoby do dziewczyny lub kilku dziewczyn zamordowanych podczas wojny w naszym parku. Ich ręce zostały odcięte od ciał i zakopane pod drzewami. Drzewa w opowieści zostały wskazane konkretnie, omijałam je więc najszerszym możliwym łukiem. Omijałam je bardzo skutecznie, bo nigdy żadnej ręki, ani czarnej ani białej, osobiście nie spotkałam. Nie spotkałam też nigdy na swojej drodze żadnego szaleńca, który według ożywających co jakiś czas legend, miał po wsi z siekierką latać (a wtedy trzeba się szybko było decydować, czy przechodzić obok domu domniemanego szaleńca, czy ryzykować wejście do parku czarnej ręki w dniu, w którym akurat nie przyjechało się rowerkiem).

Ze wszystkich mitycznych dziecięcych strachów naszego panteonu, jedynym, przed którym naprawdę zdarzyło mi się uciekać gdzie pieprz rośnie, było stado rozjuszonych gęsi, które za nic miały sobie nie tylko tęczowe plamy, ale też wszystkie maluchy i polonezy na drodze krajowej nr 39, i gnały za mną hen przez asfalt. O tak, gęsi były najgorsze.

6 thoughts on “Strachy

  1. O, ja do dziecięcego panteonu strachów mogę dorzucić czarownicę Drzewmilę, wymyśloną przez moją koleżankę. Drzewmila miała ciało jak wysuszony pień drzewa i zamieniała dzieci w kamień. Pewnie robiła jeszcze inne przerażające rzeczy, które wyparłam, bo pamiętam teraz tylko to, że bałam się jej do granicy histerii.

  2. Jako dziecko bałam się i dalej się boję.. melodii z czołówki „Z archiwum X”. Nadal ta melodia przyprawia mnie o gęsią skórkę, choć o dziwo jako dziecko ten serial oglądałam 😡 Bałam i boję się nadal ciemności, że coś wyjdzie i mnie złapie, a z Buką to klasyk, to jej pojękiwanie gdy przychodziła ;D

    1. Jak tak teraz myślę, o tym czego najbardziej bałam się w tv to ze wszystkimi kreskówkami wygrywał jednak „ja kudłaty durnowaty reperuję stare graty” z „Przygód wesołego diabła” 🙂

  3. Bałam się Hatifnatów. To one zwiastowały nadejście Buki, której się nie bałam. W sumie to do dziś boję się trochę Muminków. Jakiś lęk we mnie wywołują. Może dlatego nigdy nie miałam serca do nauki fińskiego, którego musiałam się uczyć.

      1. Potrafię się przedstawić i pamiętam, że koira to pies. Byłyśmy takie pilne studentki z koleżanką, że miałyśmy jeden podręcznik i jedna drugiej uzupełniała. A że to były Niemcy, to nie wchodziło w grę skserowanie, więc trzeba było zapłacić grube pieniądze za oryginalną książkę i ćwiczenia 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top