Im lepiej mi we własnej skórze, tym mocniej rzeczywistość mi zgrzyta. Większość ludzi podobno dorasta w odwrotnej kolejności.
Osiągnęłam stan względnej równowagi. Jest to bardzo dobry stan, w którym nie mam już pragnień, których niemożliwość realizacji frustrowałaby mnie zanadto. Nie oznacza to bynajmniej, że nie mam żadnych pragnień. Zdecydowanie nie jestem Sprite’em. Udało mi się po prostu dojść z własną osobą do takiego stanu, któremu całkiem blisko już do Zen. Jest to niewątpliwie wyczyn, chociaż nie starałam się wcale zbyt mocno, nie pracowałam nad sobą, ani nic z tych rzeczy, o których mówią trenerzy rozwoju personalnego. Jako persona, nie jestem rozwinięta za bardzo. Po prostu wygasiłam w sobie wiele niepokojów, których było we mnie pełno, kiedy byłam młodsza. Dzięki temu nie robię już w życiu tak wielu głupot.
Stan względnego pogodzenia się ze sobą interpretuję następująco:
- nie odczuwam poczucia winy za wszystko, nie zjada mnie ono przez kolejnych siedem lat, gdy powiem coś nie tak i gdy ktoś spojrzy na mnie krzywo
- nie martwię się na zapas
- nie myślę z niepokojem o niczym, co czeka mnie w przyszłości dalszej niż dwa dni
- nie myślę źle o swoim ciele
- nie rozpamiętuję obsesyjnie przeszłości
Wszystkie te rzeczy do niedawna wcale nie były dla mnie oczywiste. Oczywiście moja równowaga, jak każda cenna rzecz, jest bardzo krucha. Bo wystarczy mała rzecz: gorszy wynik badania lekarskiego, bliska osoba nieodbierająca przez cały dzień telefonu, by cały spokój trafił szlag i ogarnął mnie znów niepokój. Ale chyba, gdybym pozbyła się niepokojów całkowicie, przestałabym być człowiekiem.
Im lepiej mi z sobą samą, tym gorzej mi ze światem. Podobno z wiekiem ludzie godzą się z rzeczywistością taką, jaka jest, a pogodzenie się ze sobą interpretują na zasadzie wpasowania się w społeczne oczekiwania i podjęcie gry według systemowych, narzuconych reguł. Byleby w spokoju żyć swoim życiem prywatnym. Zaczynam się obawiać, że nie nauczę się tego nigdy. Wyraźnie dzielę swoją prywatność na życie wewnętrzne, które jest moją potyczką z samą sobą, i zewnętrzne, które dotyczy zarówno bliskich jak i wpływu reszty świata. Moje wnętrze jest tyllko dla mnie, nie służy jednak wewnętrznej emigracji. Mam wrażenie, że wielu ludzi, próbując w wielkich trudach godzić się ze światem, wybiera tę wewnętrzną emigrację dla świętego spokoju, i wtedy w tym wnętrzu tego świętego spokoju po prostu nie ma.
Byłoby miło dojść ze sobą do ładu i składu w mniej niepokojących czasach, w których można by sobie zwyczajnie mniej zaprzątać głowę światem. Może wtedy potrafiłabym się z tym światem też pogodzić? Tylko czy gdybym się z nim już wcześniej pogodziła, teraz nie miałabym poczucia winy, że dałam się wkręcić w tę udawaną, kompromisową dorosłość?
Wiesz ja ten stan osiągnęłam niedawno/dawno, ale zburzył mi go nowy związek, co fakt szczęśliwy ale znowu musiałąm wszystko przewartościowac i pozmieniać. Szczególnie nie mogę się uporać z zaakceptowaniem swojego wyglądu, ale to w glowie siedzieć pewnie będzie mi zawsze.