3 października Polki organizują strajk ostrzegawczy. Strajk przeciwko ustawie, procedowanej właśnie w Sejmie, która zakłada całkowity zakaz aborcji. Ale w tym proteście nie chodzi tylko o aborcję. Chodzi o prawa człowieka, szacunek i równość, bo proponowane zmiany w prawie to nie tylko zagrożenie dla życia i zdrowia (fizycznego i psychicznego) kobiet, ale też wyraz lekceważenia dla połowy społeczeństwa. Nie da się milczeć i działać łagodnie, bo sprawy zaszły już za daleko. A jednak, wielu jest takich, którzy próbują zdyskredytować ten protest, podważyć jego sens. I nawet nie chodzi o tych, co twierdzą, że na pewno się nam nie uda. Chodzi o tych, którzy uważają, że nie ma o co się burzyć.

Jako jedna z wrocławskich Dziewuch, jestem zaangażowana w organizację poniedziałkowego strajku, więc moja tablica na facebooku jest czarna od czarnego protestu. To oznacza ni mniej ni więcej to, że nie jestem w stanie obiektywnie ocenić, jaki jest nasz zasięg, bo teraz wszystko kręci się wokół strajku i mogę mieć wrażenie, że już wszyscy wiedzą, bo robimy wszystko, żeby wiedzieli. W tej chwili zaplanowanych jest już ponad sto wydarzeń w całej Polsce, prawie dwadzieścia za granicą, kilkanaście akcji wspierających, o strajku Polek piszą media na całym świecie. A wszystko zaczęło się w niedzielę. Pięć dni temu. Niewiele. Strajk Islandek z 1975 roku, kiedy to 90 procent tamtejszych kobiet nie przyszło do pracy i zostawiło domy na głowach mężów, przygotowywano ponad rok.

strajk 2 - Strajk kobiet. Dlaczego ten protest ma sens

„To się nie uda. Jest za mało czasu. Nie zmobilizujecie tylu ludzi”

To porównanie ze strajkiem islandzkim sprzed 41 lat trochę nie ułatwia nam sprawy. Oprócz tego, że protest Islandek jest inspiracją dla pomysłu akcji 3 października, jest też dobrym punktem wyjścia dla obaw i krytyki.

Islandki przygotowywały swój strajk przez rok, Polki chcą to zrobić w tydzień. Ale wiecie co? Islandki w 1975 roku nie miały internetu. Można śmiać się z facebookowych protestów, które nic nie dają, bo nie wychodzą z sieci. Ten protest wychodzi z sieci. Sieć jest narzędziem, które ma ludzi informować, mobilizować, łączyć, wyciągać na ulice. Gdyby nie social media, nie byłoby żadnej rewolucji w ostatniej dekadzie, żadnej Arabskiej Wiosny ani Majdanu. Na pewno nie w takiej formie i w takim tempie. Można sobie narzekać, że ludzie umieją buntować się tylko w internecie, ale to nie jest do końca prawda.

Jest jeszcze jedna kwestia. Gdybyśmy miały przygotowywać taką akcję przez rok, czy nawet przez miesiąc, mogłybyśmy tak naprawdę na tym stracić. Bo gniew jest teraz. On za chwilę może się wypalić. Być może miałabym do tego inne podejście, gdyby nie doświadczenia ostatnich miesięcy. Działam w Dziewuchach od kwietnia. Kiedy pojawiła się informacja o propozycji zaostrzenia prawa aborcyjnego na ulice polskich miast wyszły tysiące protestujących. Chciałyśmy kontynuować protesty, by nie dać ludziom zapomnieć, uświadamiać ich i mobilizować. Przygotowałyśmy Marsz Świadomej Matki na koniec maja. Przyszło 150 osób, mimo że akcja informacyjna trwała długo. Zainteresowanie tematem opadło, bo nie był już gorący w mediach, nie pojawiały się żadne nowe informacje o planowanej ustawie i ludzie, którzy tak gorąco protestowali w kwietniu, w maju zwyczajnie nie czuli już oddechu zagrożenia. Żyjemy w czasach akcji i reakcji. Takie są realia i dlatego protesty na gorąco mają sens, nawet jeśli wydaje się, że mogą być gorzej przygotowane.

Na Islandii żyje jakieś 300 tysięcy ludzi, w Polsce 38 milionów – zmobilizowanie milionów w tydzień to w porównaniu z mobilizacją tysięcy w rok porywanie się z motyką na słońce. Z pewnością. Ale nie chodzi o to, by odtwarzać Islandię. Tamten protest przywoływany jest jako inspiracja, przekaz o tym, że da się, że można, ale oczywistym jest, że nie osiągniemy takiej skali jak one w procentach (90 procent kobiet). Nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby zmobilizować najwięcej, jak się da. Procenty robią wrażenie na papierze. Na ulicy wrażenie robią tłumy.

A co jeśli się nie uda? Zawsze może się nie udać, ale to nie powód, by nie robić nic. Nie robię sobie wielkich nadziei, że już 3 października zatrzymamy prace nad ustawą projektu Ordo Iuris. Ale jeśli nie uda się teraz, będziemy dalej protestować i nie przestaniemy, póki nie padniemy. Tak się to robi. Najgorzej jest, gdy sprzeciwiasz się czemuś, ale nie robisz niczego, tylko czekasz na rozwój wypadków. Chociaż może nie. Najgorsze w sumie jest całkowite lekceważenie.

„To głupie gadanie. Ta ustawa i tak nie przejdzie, bo to bubel”

Moja przyjaciółka jest nauczycielką biologii. Boi się o pracę, więc w poniedziałek przyjdzie do szkoły (doskonale ją rozumiem, i rozumiem wszystkie kobiety, które się boją), ale ma zamiar ubrać się na czarno i poprowadzić we wszystkich klasach uświadamiające lekcje o rozmnażaniu. Teraz jest na wyjeździe z uczniami w Niemczech i pisze mi, że wszystkie spotkane Polki uważają, że strajkowanie jest głupie, głupie jest gadanie o tym, że coś nam grozi, a ta ustawa i tak nie przejdzie.

Słyszę takie lekceważenie od samego początku. I co? I projekt tej ustawy przeszedł przez pierwsze czytanie (przy jednoczesnym odrzuceniu projektu ustawy „Ratujmy Kobiety” zakładającego liberalizację prawa) i został skierowany do prac w komisjach. Póki ten projekt idzie dalej, nie można go lekceważyć. Nawet jeśli jest bublem prawnym. Poznałam pojęcie bubla prawnego jako mała dziewczynka w kontekście tego, że w polskich prawie obowiązuje mnóstwo bubli, buble najzwyczajniej w świecie przechodzą. I naprawdę od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Poza tym w Sejmie zasiada wiele osób, które są przychylne zaostrzeniu prawa aborcyjnego i naprawdę milczenie w tej sprawie, brak sprzeciwu społecznego, tylko by ich utwierdziło w tym, żeby wcielić je w życie (bo jeśli społeczeństwo się nie sprzeciwia, to znaczy, że się zgadza).

Nie twierdzę, że sprzeciw społeczny powstrzyma polityków przed zrobieniem czegoś, co i tak chcą zrobić. W 1993 roku bunt przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego (które dziś nazywa się „kompromisem aborcyjnym”) był naprawdę wielki. Zebrano 1,5 miliona podpisów pod propozycją referendum w sprawie karalności za aborcję. 1,5 miliona! Zlekceważono wtedy masowe protesty, a rząd dogadał się z episkopatem. Nie ze społeczeństwem. Z episkopatem.

Czy to jednak oznacza, że protesty nie mają sensu? Nie, chyba że naprawdę lubisz sobie pluć w brodę po fakcie, bo nie zrobiłaś nic, i powtarzać do znudzenia, że mądry Polak po szkodzie.

„A czy czytałaś tę ustawę?”

Mój ulubiony zarzut w kierunku protestujących kobiet, przeczytany na fejsie dzisiejszego poranka. „Te wszystkie protestujące baby pewnie nawet nie czytały projektu tej ustawy i nie wiedzą przeciwko czemu protestują. Bo przecież ta ustawa wcale nie jest taka zła. Nikt nie będzie karał kobiet za aborcję, ani nie będzie odmawiał ratowania ich życia.” No więc, mam ochotę spytać się tych mądrali, czy sami tę ustawę czytali. Bo ja przeczytałam ją dokładnie. Przeczytałam też uzasadnienie, przy którym zrobiło mi się naprawdę niedobrze. I chyba ktoś tu czegoś nie rozumie, i raczej to nie jestem ja.

Zresztą, sucha litera prawa, to tylko litera prawa. Jest jeszcze coś takiego jak interpretacja. I stosowanie prawa. Bać się można zresztą już patrząc na praktykę stosowania ustawy obecnie panującej. Na tzw. klauzulę sumienia i utrudnienia w wykonywaniu legalnych (czyli dopuszczanych przez prawo w przypadkach: ciąży będącej wynikiem przestępstwa, nieodwracalnego uszkodzenia płodu i zagrożenia życia matki) aborcji. Już dziś w województwie podkarpackim nie ma ani jednego szpitala, w którym można by zgodnie z obowiązującym prawem przeprowadzić takiego zabiegu. Ani jednego! Bo taki mamy klimat.

Może moje pięć lat studiów prawniczych nie poszło całkiem na marne i coś z nich jednak wyniosłam. Na przykład tę wrocławską szkołę wyciągania norm z przepisów, która była tak upierdliwa na wykładach z teorii, a jednak uczy wyciągać z litery czasem nawet drugie dno. Chociaż w przypadku tej ustawy nie ma nawet co się zagłębiać, bo jej barbarzyństwo widać jak na dłoni. Chyba że ktoś nie chce tego zwyczajnie w świecie widzieć, albo sam jest barbarzyńcą. Zresztą, poczytajcie sobie opinię profesor Moniki Płatek na temat procedowanej właśnie ustawy. Tu wkleję Wam tylko kilka cytatów:

„Znika autonomiczne, ideologicznie neutralne prawo do decydowania o sobie. Znika także obowiązek władzy zagwarantowania przestrzegania tego prawa.”

 

„Kto kontroluje płodność człowieka, ten kontroluje jego życie. Kto odmawia człowiekowi prawa do integralnego decydowania o swojej płodności, przejmuje nad nim kontrolę.”

 

„Zastąpienie obowiązku badań prenatalnych prawdopodobieństwem, że ciężarna zamiast lekarskiej doczeka się interwencji prokuratora,nie służy ani zdrowiu płodu, ani zdrowiu ciężarnej, ani życiu. Jest również sprzeczne z zasadami dobrej legislacji. Prawo karne stanowi ultima ratio. Oznacza to, że po przepisy i sankcje kryminalne sięga się dla rozwiązania społecznej kwestii tylko wówczas, gdy żadne inne dziedziny prawa nie nadają się do zastosowania. Tymczasem projekt Ordo iuris et consortium idzie w kierunku uznanym za niedopuszczalny w ramach zasad dobrej legislacji. Odbiera prawa, do których przestrzegania władza jest zobowiązana i stwarza zagrożenie kryminalizacji procesów biologicznych nierozerwalnie związanych z ciążą (średnio co czwarta ciąża kończy się samoistnym poronieniem; w jeszcze większym stopniu dotyczy to komórek na etapie rozwoju cytoblasty i zarodka).”

prof. Monika Płatek

W poniedziałek strajkujemy!

Nie boję się protestować. Boję się tej ustawy. Boję się konsekwencji, jakie może przynieść nie tylko mnie, ale też innym kobietom. Każda z nas może znaleźć się w sytuacji, w której zaostrzenie tego i tak już radykalnego prawa, może być zagrożeniem dla naszego życia i zdrowia, albo zagrożeniem dla życia lub zdrowia dzieci, które chcemy urodzić. Bo całkowity zakaz aborcji, który chcą nam wprowadzić, oznaczać może też wielki problem z dostępem do badań prenatalnych i leczenia prenatalnego, które w tej chwili pozwala na uratowanie wielu dzieci, które mogłyby się bez tego postępu w medycynie nie urodzić.

W poniedziałek nie idziemy do pracy. 3 października:

  • bierzemy urlop na żądanie
  • bierzemy dzień wolny na opiekę nad dzieckiem
  • nie idziemy na uczelnię
  • bierzemy urlop bezpłatny
  • korzystając z jakiejkolwiek innej legalnej możliwości – nie idziemy do pracy i na uczelnię!

Oczywiście nie każda chętna do strajku kobieta będzie mogła to zrobić. Część z nas pracuje na śmieciówkach, albo obawia się utraty pracy z różnych powodów. Niestety takie mamy realia, zdajemy sobie wszyscy z tego sprawę. Strajkować można w różny sposób. Tak jak pisałam wyżej, moja przyjaciółka nauczycielka ubierze się na czarno i poprowadzi lekcje inne niż zwykle. Każda forma sprzeciwu jest ważna. A kobiety są mądre! Jeżeli pójdą strajkować ryzykując pracę, zrobią to z pełną świadomością, nie dlatego że ktoś im każe. Ufajmy kobietom. Ufajmy samym sobie. To jest szczególnie ważne, kiedy tak bardzo nie ufają nam rządzący. Bo ustawa, którą właśnie dalej popchnął sejm to, poza wszystkimi innymi epitetami, które właśnie przychodzą mi do głowy, również jeden wielki wyraz braku zaufania do kobiet.

2 thoughts on “Strajk kobiet. Dlaczego ten protest ma sens

  1. Bardzo mądry, potrzebny wpis. Szczególnie z uwagi na Twoje wykształcenie.

    W kilku miejscach pojawiły się „sprostowania”, że ustawa nie ogranicza dostępu do badań prenatalnych czy do leczenia w przypadku np. ciąży pozamacicznej…

    W kwestii pierwszej: badania „prenatalne” to wszystkie badania, jakie wykonuje się w ciąży – począwszy od USG czy badania ginekologicznego, poprzez badania krwi, aż po amniopunkcję. Ta ostatnia jest jedynym inwazyjnym badaniem, które polega na nakłuciu pęcherza płodowego i pobraniu próbki płynu owodniowego do badania. Niesie za sobą ok. 1% ryzyko poronienia, ale jednocześnie to jedyne badanie, które pozwala stwierdzić z całą pewnością, czy dziecko ma wadę genetyczną. Z tego co mi wiadomo, przy obecnym stanie prawnym trzeba zrobić amniopunkcję, żeby móc przerwać ciążę ze względu na ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu, bo samo USG wylicza tylko prawdopodobieństwo wad genetycznych na podstawie parametrów takich jak m.in. przezierność karkowa. Podsumowując ten przydługi akapit, USG może będziemy mogły sobie zrobić. Pewnie badania z krwi też. Ale co z tego, skoro nic się nie będzie dało zrobić z wynikami? Mam znajomą, której bardzo prolife’owy lekarz nie powiadomił, że dziecko ma zespół Edwardsa. Dowiedziała się dopiero, kiedy urodziła. Takich przypadków będzie więcej, bo po co lekarz ma informować o chorobie dziecka, skoro wyboru nie będzie, trzeba donosić, urodzić, pochować.

    W kwestii drugiej: jest to cholernie, paskudnie nieprecyzyjne, bo jest powiedziane, że ratować życie matki można wyłącznie w sytuacji „bezpośredniego” zagrożenia życia. Jeden lekarz za to bezpośrednie zagrożenie uzna diagnozę, a inny stwierdzi, że poczeka, aż kobieta będzie stała nad grobem. I tu widzę ogromny problem. Bo jeśli ta ustawa zostanie zaakceptowana, to nie zdecyduję się na drugie dziecko. Za duże ryzyko unieszczęśliwienia tego, które już mam – dalszym życiem bez mamy czy egzystencją na drugim planie, bo całą energię przeznaczę na to drugie, ciężko chore.

    Sama jestem na urlopie macierzyńskim, więc moje strajkowanie jest siłą rzeczy nieco ograniczone.
    Nie muszę brać wolnego. Ubieram się na czarno. I całym sercem jestem z Wami na marszach i demonstracjach.

    PS. Przepraszam za chaos w mojej wypowiedzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top