Kolejna seria za nami. Kolejny rok cierpień związanych z tak długim czekaniem / nie pamiętania o serialu aż do następnego kwietnia przed nami. Gra o tron w sezonie szóstym głównie przynudzała, ale zdaje się nareszcie zmierzać do końca. Zima nadeszła. Oto z czym nas zostawia. Uwaga: spojlery.
Muszę przyznać, że szósty sezon był momentami niemiłosiernie nudny. Chociaż, jeśli dobrze pamiętam, po sezonie piątym miałam podobne odczucia. To pierwsza seria „Gry” nakręcona zupełnie bez wsparcia w książkowym pierwowzorze i w wielu decyzjach fabularnych to widać. W kilku zupełnie nie. Jeszcze nigdy w serialu nie było tylu scen prowadzących zupełnie do niczego, jak rozmowy Tyriona, Misandei i Grey Worma przy winie. Tylu końca niewidzących wątków, jak nauki pobierane przez Aryę. Nawet u Daenerys wiało większą nudą niż zazwyczaj. Powiedzmy sobie szczerze, poza pierwszym sezonem, w wątku Daenerys praktycznie nic się nie dzieje. No ile można tych niewolników uwalniać i próbować utrzymać władzę we wschodnich miastach, no ile? Dobrze, że w końcu ruszyła dupę do Westeros. Tylko czy ktoś jeszcze jej kibicuje? Dla zrównoważenia powolnego snucia się części postaci, dostaliśmy na sam koniec ekspresowe i trochę dziwne w całym kontekście teleportacje Warysa (z Mereen do Dorne i nagle na statek do Westeros) oraz Aryi. Podobno było też trochę fabularnych luk, tak mi mówią. Ale kto by tam na nie zwracał uwagę, jeśli na koniec serii można było cieszyć się super efektowną i piękną, chociaż trochę nielogiczną pod względem szans przeżycia stratowanych przez tłum postaci, bitwę. Dostaliśmy też mnóstwo materiału memowego (sezon memowy zdecydowanie wygrywają zaloty Brienne i Tormunda) i pierwszą falę feminizmu w Westeros. Ostatecznie jestem więc z sezonu szóstego całkiem zadowolona, chociaż oglądanie „Gry o tron” robi się coraz bardziej guilty pleasure.
Drugi tom Pieśni ognia i lodu nosił tytuł „Starcie królów”. Wszystko wskazuje na to, że finał „Gry o tron” będzie Starciem Królowych. Tak moi mili, kobiety powoli, acz skutecznie zaczynają grać pierwsze skrzypce w Westeros i okolicach. Nie żeby serial kiedykolwiek marginalizował postaci kobiece, czy przedstawiał je jakoś mocno stereotypowo. Jednak tak bardzo patriarchalny system, w jakim przyszło im żyć co chwilę przypominał gdzie ich miejsce. Jeśli nie były ofiarami gwałtów, to gwałtami im grożono. Jeśli próbowały wejść w męskie role, jak rycerka Brienne, niezbyt dyskretnie się z nich podśmiewano. Tymczasem po odcinku dziewiątym szóstej serii miało się ochotę zwyczajnie zakrzyknąć „Girl Power!”.
Sansa ratująca tyłek bratu. To jedna rzecz. Jeszcze nie wiemy, co przyniesie jej sojusz z Littlefingerem, któremu nareszcie przestała ufać. Lord Baelish ma na jej punkcie obsesję, jak to ma w zwyczaju z rudowłosymi kobietami o nazwisku Stark, i bardzo chce pojąć ją za żonę, w czym widzi oczywiście również legitymację dla swojej wymarzonej władzy. Tymczasem królem na Północy zostaje obwołany Jon Snow. Sansa na tę chwilę spławia Littlefingera i staje po stronie brata, przepraszając go nawet, że nie powiedziała mu od razu, że zwerbowała potajemnie wojska z Doliny.
Sansa spuszczająca głodne psy na Ramsaya to rzecz druga. Scena to była wielce satysfakcjonująca, szczególnie gdy miało się w pamięci straszny, acz przecież nie pokazany nam, gwałt (przez to, że nie pokazany, chyba jeszcze straszniejszy). Wrażenie, że oto Ramsay (przyznajcie, że będziecie trochę tęsknić za tym psychopatą, był cudnie zagrany!) stworzył potwora, nieodparte. W pierwszych seriach Sansę czytało się jak otwartą księgę. Oczywistym było, że zrobi coś głupiego, nierozważnego i będzie irytować nas jeszcze mocniej. Przyznam, że oglądając pierwszy sezon miałam ogromną nadzieję, że ta postać szybko zginie. Teraz jedyny irytujący element Sansy to manieryczna nieco gra Sophie Turner. Poza tym z odcinka na odcinek dziewczyna robi się coraz bardziej nieprzewidywalna. Nie do końca wiemy, co siedzi w jej głowie. I to jest świetne, bo w sumie nie wiemy, czy chcemy jej kibicować. Szczególnie jeśli trzymamy kciuki za Jona Snowa.
Sojusz Daenerys – Yara. Mocno rozsądny i bardzo siostrzany. Nawet jeśli wydawać się może, że to czysta polityka, to spojrzenia bohaterek mówią same za siebie. Go girls, na Westeros! Niektóre serduszka fanowskie nie omieszkają pewnie snuć przypuszczeń na temat ewentualnego romansu, szczególnie po scenie, z której dowiadujemy się, że Yara woli dziewczyny. Inne zapewne już widzą Dany w związku z Tyrionem, w końcu tak dobrze się rozumieją. Ale to nie czas na romanse, moi drodzy. My tu mamy prawdziwy sojusz królowych (jedna wannabe-królowa, tudzież królowa na wygnaniu), które właśnie płyną ze smokami do King’s Landing, by zmierzyć się z inną królową. Clashes of the Queens jak nic!
Na żelaznym tronie zasiadła bowiem Cercei. Po serii błędów i porażek, sprowadzeniu do miasta fanatyków religijnych, którzy wymknęli się jej spod kontroli (kto mądry sprowadza sobie fanatyków, no kto?) i omal nie pozbawili jej życia, Lannisterka poszła w końcu po rozum do głowy i wysadziła niewygodnych sekciarzy (oraz przy okazji kilku niewygodnych dla niej oraz dla fabuły Tyrellów) w powietrze. Z hukiem i fajerwerkami. Nie wzięła jednak pod uwagę, że jej ostatni żywy syn jest a) egzaltowanym nastolatkiem b) zakochanym w kobiecie, do którego poślubienia matka go zmusiła c) która to kobieta, by ratować siebie i brata zmanipulowała go tak, że stanął po stronie fanatyków. Tommen skacze więc przez okno i żegna się z życiem i serialem. Cercei po raz pierwszy po śmierci dziecka (to już trzecie) nie oddaje się rozpaczy. Czy jest postacią tragiczną, czy pogodzona z przepowiedzianym jej losem, czuje jednak satysfakcję, że nareszcie władza jest jej? Trochę nam się Cercei wymknęła ze schematu i dobrze, bo trudniej teraz przewidzieć jej kroki. Albo i nie. W każdym razie, do tej pory była to jedna z najsilniejszych postaci kobiecych, mocno jednak powiązana z archetypiczną rolą matki-lwicy. Teraz cholera ją wie.
Nie zapominajmy też o przewrocie, jaki dokonał się w Dorne. Elaria Sand wraz ze swoimi córkami, z których wymachiwania pejczami trochę śmialiśmy się w poprzednim sezonie, w pierwszym odcinku serii pozbywa się księcia Martella, a potem słuch o niej ginie aż do finału. W finale mamy zaś kolejny kobiecy sojusz, bo oto w Dorne zjawia się Olena Tyrell, która właśnie w zamachu na Sept of Baelor straciła syna i wnuczęta. Wyczuwam tu dużo knucia. Knucie w Dorne zaś jest zabawniejsze od knucia w każdym innym zakątku świata „Gry o tron”. Może to przez akcent.
No i jest jeszcze Lady Mormont. Ma 10 lat i wszyscy się jej słuchają. To chyba najbardziej nieprawdopodobna postać, jaka pojawiła się w serialu. Wyspy Niedźwiedzi jak widać nie obowiązują patriarchalne zasady, przez które nawet taka silna postać jak Cercei Lannister miała być zmuszona do politycznego zamążpójścia. Nie obowiązują też żadne zasady regencji, więc młoda rządzi samodzielnie i to silną ręką. Jest nieco psychopatyczna, ale trudno by dziecko stare-maleńkie nie było nieco psychopatyczne.
Po szóstym sezonie mam nieodparte poczucie, że Gra o tron ostatecznie rozegra się między kobietami (nawet jeśli ostatecznie ktoś posadzi na nim Jona Snow), mam też refleksję bardziej ogólnej natury, czyli olśniło mnie, o czym ten serial tak naprawdę jest. Pomijając fakt, że jest o polityce, zombie, wojnach i knuciu, jest to w gruncie rzeczy opowieść o rodzinie. A tak konkretniej o rodzeństwie. Jeszcze konkretniej o braciach i siostrach. Wreszcie to załapałam. Wszystko tu się kręci wokół braci i sióstr. Od ich relacji się zaczyna, na ich sojuszach się opiera. Mieliśmy tu już:
- Rodzeństwo Starków rozdzielone przez nierozważną decyzję ojca.
- Rodzeństwo Starków traktujące z wyższością brata bękarta Jona Snowa.
- Deanerys sprzedaną przez brata dzikusom na koniach.
- Kazirodcze rodzeństwo Cercei i Jamie.
- Cercei nienawidząca swojego brata Tyriona i obwiniająca go o śmierć matki.
- Siostry zazdrosne i nierozumiejące się Sansa i Arya.
- Rodzeństwo zazdrosne – Theon i Yara.
- Brat uznający dążenia siostry do tronu – Theon i Yara.
- Siostra namawiająca brata do walki o rodzinny dom – Sansa i Jon.
- Siostra usiłująca za wszelką cenę ratować brata – Maergery i Loras.
- I pewnie jeszcze mnóstwo wątków, o których już nie pamiętam. Ogar i Góra na przykład.
Spotkania rozdzielonych braci i sióstr zdają się prowadzić fabułę do rozwiązania. Nie jest to szczególnie oryginalny zabieg. Weź postaci, porozrzucaj po całym świecie przedstawionym i prowadź ich do miejsca zbiórki to najprostszy chyba przepis na długą i wielowątkową fabułę. Gdyby nie byli rozrzuceni, tylko siedzieli na jakiejś Wspólnej, albo w rezydencji Carringtonów, mielibyśmy po prostu telenowelę.
Prawie wszyscy żyjący Starkowie są już w Winterfell, reszta krąży już w okolicach. Teraz niech tylko Tyrion dopłynie do King’s Landing i będzie wesolutko. No to czekamy. Jeszcze dwa sezony.
Mimo że momentami było nudno, to ja i tak lubię ten serial i darzę go ogromną sympatią. Najbardziej ciekawi mnie wątek Aryi. Zaloty Brienne i Tormunda bardzo mnie bawiły i wszystkie memy z nimi były przeze mnie regularnie oglądane 😀 Bardzo podobało mi się to starcie i unicestwienie Ramsaya, spuszczenie na niego psów, oglądałam to z wielką satysfakcją, podobnie jak kiedyś śmierć Joffreya 🙂 Jestem bardzo ciekawa co przyniesie kolejny sezon i mam nadzieję, że nie zwariuję czekając na niego!