Od jakiegoś czasu staram się ograniczać do minimum czas, jaki spędzam w internecie w weekendy. Lato temu sprzyja, nie wiem jeszcze jak będzie, gdy się ochłodzi i wyjście na dwór nie będzie wydawało się tak kuszącą opcją, ale póki co czuję się dzięki temu wspaniale. Nie jest tak, że nie wchodzę do internetu wcale – przede mną wciąż długa droga do wyjścia z FOMO – ale staram się korzystać z niego tak, jak robiłam to kilkanaście lat temu. Kiedy nie było social mediów.

Nie publikuję postów na fejsie (przynajmniej się staram), nie piszę komentarzy, nie scrolluję w nieskończoność feedów. Sprawdzam, co miałam do sprawdzenia i po pięciu minutach wyłączam wifi w telefonie. I jest super. Może zabrzmi to górnolotnie i przesadnie, ale mam poczucie, że zajmuję się życiem. Chociaż to wcale nie jest tak, że życie w internecie zastąpiło ludziom życie w realu, ale gdy się od tej sieci odłączy (nawet tylko trochę), czuć różnicę. Przynajmniej ja czuję.

Przeterminowane zagrożenia

Ten życiowy eksperyment skłonił mnie do pewnych przemyśleń. Pamiętacie pewnie jeszcze powszechne obawy o to, że social media staną się zagrożeniem dla jakości relacji międzyludzkich. Według niektórych, przez przeniesienie komunikacji do internetu, relacje te miały zostać spłycone, powierzchowne, a komunikacja i porozumienie zaburzone, a w końcu niemożliwe. O tych zagrożeniach mówili przede wszystkim przedstawiciele starszych pokoleń, wywodzących się z ery analogowej. Najmłodsze pokolenia zupełnie nie rozumiały, o co ten cały strach.

Ponieważ sama wyrosłam na przełomie ery analogowej i cyfrowej po części rozumiałam obie strony. Dziś uważam całą tę dyskusję za lekko przeterminowaną. Wiemy już, że social media nie zabiły rozmów w realu, ludzie, którzy wyrośli w erze facebooka nie są aż tak nieprzystosowani do życia w społeczeństwie jak wieszczono, a dzieci nadal korzystają z podwórka. Przy czym, uważam że dyskusje w internecie z reguły prowadzą donikąd, bo nikt nie szuka tam porozumienia, a chce tylko przedstawić swoje racje i najlepiej mieć ostatnie zdanie. Jasne, może się to przekładać na podobny sposób prowadzenia rozmów w realu, ale jedno wcale nie musi wynikać z drugiego.

Czym jest Facebook?

Obawy o to, co robi z nami ten internet przeterminowują się naprawdę szybko. Na ten przykład, czytałam niedawno pochodzący z 2010 roku esej Zadie Smith o facebooku, napisany świeżo po seansie filmu „Social Network” (nawiasem mówiąc, do dzisiaj nie widziałam tego filmu, bo temat nigdy nie wydawał mi się porywający). Zadie poza tym, że martwi się o jakość relacji w erze social media, zastanawia się w nim m.in., co siedzi w głowie Marka Zuckerberga.

Dzisiaj chyba nikogo to już nie obchodzi. Facebook bowiem dawno oderwał się w naszej świadomości od swojego twórcy. Facebook jest po prostu nasz (nawet jeśli to iluzja), jest naszą codziennością. Zuckerberg, pytany, o co mu chodziło, gdy tworzył FB, mówił, że chciał po prostu, żeby ludzie mogli się za jego pośrednictwem komunikować. Ale gdy się tak nad nim chwilę zastanowić, to już dawno nie służy do komunikacji. W końcu nawet służące do wysyłania wiadomości narzędzie facebooka zostało wydzielone do osobnej aplikacji.

Dziś to kółka zainteresowań, codzienna prasówka z aktualności i przede wszystkim potężne narzędzie marketingowe.

Jeśli w dzisiejszych czasach mamy się czegoś obawiać ze strony internetu, social media, aplikacji, to nie spadku jakości relacji międzyludzkich (które zresztą i bez internetu nie są takie super, powiedzmy sobie szczerze, w czasach przed facebookiem też nie umieliśmy ze sobą rozmawiać i zaniedbywaliśmy się wzajemnie), a po prostu tracenia czasu. I to takiego wcale nie przyjemnego tracenia.

Kwestia straconego czasu

Kasia Gandor w jednym ze swoich rewelacyjnych filmów wyjaśnia, w jaki sposób aplikacje w telefonie są projektowane, byśmy spędzali w nich jak najwięcej czasu. Bo ten czas to pieniądz. Nie ma w tym nic (bardzo) złego ani dziwnego, ale fakt jest taki, że wsiąkamy w te nasze feedy na długo. Czasami zdecydowanie zbyt długo. Kierowani nadzieją, że tuż za rogiem (następnym pociągnięciem kciuka) czeka na nas coś, co nas zaciekawi, oburzy, zachwyci, czy wzruszy.

Wydaje się nam, że to, co oglądamy w internecie to efekt naszego wyboru, nie przypadkowa, niestrawna treść, którą ktoś nam podrzuca tak jak w telewizji. Wydaje nam się, że mamy w tej sieci więcej sprawczości, niż w rzeczywistości mamy. A często po długich minutach scrollowania, jedynie co zyskujemy to coś w rodzaju cyfrowego kaca i poczucia naprawdę zmarnowanego czasu. Przynajmniej ja tak miewam, gdy z nudy, prokrastynacji, czy z nadziei, że zaraz coś znajdę, wsiąkam w feed na zbyt długo.

Więc korzystając z pięknego lata, odłączam się trochę od sieci w weekendy. Ograniczam sobie poczucie straconego czasu, bo przyznać muszę, że potrafię tracić go scrollując smartfona iście koncertowo i miewać później epickiego kaca.

1 thought on “Weekendy bez wifi i co siedzi w głowie Zuckerberga

  1. Taak, zjawisko cyfrowego kaca znam aż za dobrze. Aczkolwiek przeważnie pojawia się, jeżeli ja sama od rana mam zły humor, nic mi się nie chce i pogarszam to sobie siedzeniem w internecie. Przełamuję go przeważnie robieniem sobie herbaty i piciem jej w kuchni, z widokiem na ulicę – żeby przypomnieć sobie o prawdziwym życiu i ludziach. Gdyby nie było internetu pewnie bym leżała wtedy i gapiła się w sufit…
    Wyjeżdżając na wakacje (albo mając akurat zbyt ciekawe życie) odłączam się mocno od internetu i po powrocie nie czuję jakiejś specjalnej ulgi, że znowu jestem w social mediach. Nie mam też potrzeby spędzania w nich za dużo czasu. Wychodzi na to, że po prostu nudzi mi się w życiu, jak nie mogę codziennie chodzić po górach 😛
    Z drugiej strony, zabijanie czasu w internecie nie wychodzi mi, kiedy naprawdę mam za dużo czasu (nudna praca) i muszę go jakoś spożytkować. Wtedy zawsze czytam.
    Strasznie wkurzył mnie ostatnio kumpel krytykujący to, że mam instagrama. Pomijając już fakt, że instagrama mam dla bloga i wrzucam na niego ciekawe zdjęcia z czytanych książek (co mi też fajnie pomaga w dbaniu o bloga). Kumpel zupełnie nie rozumie, że przeglądanie insta to w zasadzie to samo co jego granie w gry godzinami – czasami robimy to zupełnie bezproduktywnie, a czasami się czegoś nauczymy, coś z tego wyciągniemy. Ale jak słyszy hasło „instagram” to od razu wiadomo: głupie laski, wyidealizowany świat i zdjęcia jedzenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top