Znacie to ludzkie gadanie. Ile się tego wszyscy nasłuchamy przy spotkaniach rodzinnych. To narzekanie, jak jest źle i postowanie, że natychmiast trzeba z tym coś zrobić. Tylko nigdy nie wiadomo co. A nawet jeśli wiadomo co, to nie wiadomo komu. Bo przecież nie nam. My się do tego nie nadajemy. My się boimy. I w ogóle co ludzie powiedzą. Niech to za nas załatwią inni. Wtedy my się dostosujemy do tego nowego, tak jak jesteśmy doskonale przystosowani do obecnej sytuacji, tak przecież trudnej dla nas do zniesienia.

Nie jest łatwo tak wyjść przed szereg i zacząć żyć po swojemu. Bo mówimy tu nie tylko o rzeczach wymagających odwagi w sferze publicznej, ale też o takich, w których chodzi o jednostkowe, prywatne życie. Nam się to prywatne życie wpisuje zbyt mocno w publiczne, w oczekiwania społeczne i strach przed ostracyzmem, żebyśmy mogli tak po prostu wyjść ze strefy oportunizmu. Tak to się nazywa, prawda? Oportunizm. Nie lubimy tego słowa i mamy dla siebie mnóstwo wymówek i usprawiedliwień, by tkwić w uwikłaniu. Jasne, życie nie jest łatwe i nie żyje się w próżni. I tylko czasem wydaje się to takie proste, powiedzieć: pieprzyć to! A potem wchodzi się w te schematy, od których chciało się uciec, gdy jeszcze było się młodym. Ale już nie jesteśmy tacy młodzi. Musimy żyć dla innych. Pytanie: czy kiedykolwiek żyliśmy tak całkiem dla siebie?

Nie jest łatwo wyjść przed szereg, bo się wtedy obrywa w łeb. Mało kto nie obrywa.

Dam wam taki przykład. Nie ochrzciłam dziecka i nie zamierzam. Uważam, że nie powinno się tego robić nieświadomym istotom, to po pierwsze. To nie jest decyzja typu, co dziś zjemy na obiad. Jeśli, gdy dorośnie, będzie chciało wstąpić do kościoła, droga wolna. Teraz jednak nie wie, czy chce, nie może tego wiedzieć. Może gdybym sama była osobą wierzącą i praktykującą, rozważyłabym tę opcję. Ale nie jestem. To prowadzi do drugiego punktu, ważniejszego nawet niż ten dotyczący nieświadomości. Nie chcę kłamać. Bo czym innym byłoby stanięcie przeze mnie z dzieckiem na ręku przed księdzem i złożenie obietnicy, że wychowam je w wierze katolickiej. Kłamstwem, bo przecież nie wychowam. Wiele osób nie ma nic przeciwko takim kłamstwom. To są ci ludzie, którzy klną na kler przy niedzielnym obiedzie i w ogóle to już dawno nie chodzą do kościoła, a jednak chrzczą dzieci, posyłają je na lekcje religii i do pierwszej komunii. Podobnie jest zresztą ze ślubami kościelnymi zupełnie niereligijnych osób. Niektórzy z nich wierzą po swojemu, niektórzy w ogóle nie wierzą. Ale nie wychodzą przed szereg. Bo tak jest łatwiej.

Dlaczego? Bo tkwią w opresji. W dużym stopniu ta opresja istnieje głównie w ich głowach. To znaczy, gdyby z tych głów poznikała, była by na pewno odrobinę mniejsza. To jest opresja tego, co ludzie powiedzą. Strach przed wykluczeniem. Kiedy powiedziałam mojej znajomej, że nie ochrzciłam dziecka, ta stwierdziła, że będzie miało przerąbane w szkole, gdy wszyscy będą iść do komunii. Cóż, prawdopodobnie będzie miało przerąbane i tak, w ten czy inny sposób. Szkoła to nie jest bajka.

To mit, że 98 procent Polek i Polaków to katolicy. Według badań prowadzonych zarówno przez organizacje kościelne, jak i CBOS, do kościoła regularnie chodzi około 40 procent. Ponad 50 procent z tych, którzy zostali ochrzczeni, twierdzi, że wierzy po swojemu, czyli nie przyjmuje wszystkiego, co narzuca religia katolicka. Brakuje takich jednoznacznych badań, kto jeszcze w tym kraju uważa się za 100% katolika.

Chrzest to nie jest deklaracja wiary, to jest wpis do rejestru konkretnej instytucji. A kościół nie zawsze równa się wiara. I vice versa.

Gdyby wszyscy ci, którzy tak chętnie narzekają na Kościół i właściwie nie czują z nim żadnej głębszej więzi, ale wciąż tkwiąc w uwikłaniu z różnych pobudek wciągają do niego kolejne pokolenia, przestali jednak chrzcić dzieci i wysyłać je na lekcje religii i do pierwszej komunii, zobaczylibyśmy, że tych dzieci wcale nie jest tak mało. Może nawet byłyby wystarczająco dużą grupą, by jednak nie czuć się szkolnymi wyrzutkami. I presja/opresja byłaby mniejsza. I wiecie co jeszcze? Kościołowi to też by dobrze zrobiło. Paradoksalnie.

Ja wiem doskonale, że łatwo mi się tak mówi. Mi jest łatwo. W moim odczuciu wcale nie wychodzę przed szereg. Nie mam rodziny, która suszy mi za ten brak chrztu głowę. No i przede wszystkim mam partnera, który podziela mój pogląd na sprawę. Dlatego nie czuję żadnej presji. I to nie jest też tak, że potępiam wszystkie niereligijne osoby, które chrzczą dzieci itd. Ja je po części rozumiem. Są różne sytuacje, różne rodziny. Czasem rozumiem nawet tę chęć zyskania świętego spokoju. Chociaż to jest zawsze święty spokój kosztem jakiejś blagi. I czasem ten spokój jest tylko chwilowy. Ale mimo wszystko, mimo całego tego uwikłania i obaw, co ludzie powiedzą i czy wyjdziemy ze sporów rodzinnych żywi, może warto jednak powiedzieć: pieprzyć to! i zacząć żyć po swojemu. I może też zacząć ze sobą poważnie rozmawiać. Nie wydziedziczą nas za to. Tak od razu. I nie zabiją. Raczej.

I chodzi tu nie tylko o religię. Religia to tylko jeden z wielu przykładów (całkiem dobrych) na to, jak bardzo boimy się wychodzić przed szereg. Zwykle zwalam winę za ludzkie uwikłania na społeczeństwo i system, ale tak naprawdę wszystko tkwi w naszych głowach. Przynajmniej od naszych głów powinny zaczynać się zmiany. A potem iść dalej. Pewnie, że czasem jest to cholernie trudne.

1 thought on “O wychodzeniu przed szereg

  1. Znam jeszcze dwoje dzieci z rocznika mojego, które nie zostały ochrzczone. Więc jeśli będą mieć przerąbane, to razem. Ja nie wzięłam ślubu kościelnego. Nie robię z tego tajemnicy, ale boję się pisać o tym na blogu tak otwarcie. Nie dlatego, żeby nie dostać po głowie. Dlatego, żeby rykoszetem nie oberwali moi krewni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top