Z pojęciem „mansplaining” po raz pierwszy zetknęłam się kilka miesięcy temu i było to zetknięcie z gatunku: tak właśnie jest, tak dobrze to znam, tak bardzo brakowało mi słowa na to zjawisko. Polskiego słowa, co prawda, w dalszym ciągu nie mam, ale to nie jest żaden problem. Ważne, że w końcu ktoś nazwał i opisał to zjawisko. I niech już nikt nie mówi, że coś sobie ubzdurałyśmy. Sama chętnie wydzieliłabym jeszcze jedno, bardzo podobne zjawisko. Nazwijmy je „adultsplaining”, żeby pozostać w podobnej konwencji. W dużym stopniu jest to zresztą podzbiór „mansplainingu”.

Ile razy zdarzyło ci się, że jakiś mężczyzna nagle przerwał twój wywód, żeby objaśnić jak jest naprawdę, często nie mając zielonego pojęcia o czym mówi? Zaczyna się długi wykład, mający obnażyć twoją indolencję i podkreślić wiedzę oraz obeznanie wyjaśniającej osoby. Osoby, która wie lepiej i czuje się uprawniona ten fakt udowodnić za wszelką cenę. Bo jest mężczyzną. Być może robi to nieświadomie, odruchowo, ale ty czujesz się upupiona. A kiedy udaje ci się udowodnić, że człowiek, który właśnie wszedł ci w słowo, gada od rzeczy, nie licz na to, że przeprosi, albo poczuje się głupio. To tylko jeden odcień mansplainingu. Jest ich tak wiele, jak wielu jest mężczyzn, którzy świadomie bądź nie, raczy się nim parać. Łączy ich protekcjonalny ton i swoista misja objaśniania.
Chyba najbardziej irytującym przykładem mansplainingu z jakim spotkałam się w życiu, były próby (przez kliku mężczyzn, niekoniecznie feministkom przychylnym) wytłumaczenia mi, czym jest feminizm i, o zgrozo (!), o co powinny walczyć kobiety, a o co nie. Bosko, prawda?

W 2008 roku pisarka Rebecca Solnit podjęła się pierwszej próby opisu tego zjawiska w eseju „Men Explain Things to Me”. Kilka lat później Lily Rothman w artykule z „The Atlantic” definiuje „masplaining” jako czynność wyjaśniania, w której osoba wyjaśniająca zupełnie nie bierze pod uwagę faktu, że osoba, której rzecz jest wyjaśniana, wie o tej rzeczy więcej.

Znacie to, prawda? Może kilka razy irytując się, pomyślałyście sobie, że pewnie jesteście przewrażliwione i tak naprawdę nic złego się nie dzieje, a wam brakuje dystansu. Otóż nie.

Czym jest mansplaining doskonale i w pigułce pokazuje ten filmik:

Czytając i analizując opisy zjawiska, doszłam nie tylko do wniosku, że znam je doskonale z autopsji. Stwierdziłam również, że można by wydzielić obok oraz wewnątrz niego jeszcze jedno: adultsplainig. Misję przerywania i wyjaśniania, do którego jedynym i wystarczającym powodem jest starszy wiek. I nie, nie chodzi o stosunki na linii dorosły – dziecko. Chodzi o sprawy między osobami całkiem pełnoletnimi.

Nie wiem, czy jestem z jakiegoś szczególnego pokolenia, które dziwnym trafem zbyt długo tkwi w kategoriach młodzieży (mówią, że millenialsi nigdy nie dorosną), czy po czterdziestce to się skończy, czy może zawsze tak było i będzie. W każdym razie zdarza mi się zdecydowanie zbyt często być uciszaną przez osoby dwadzieścia, trzydzieści lat starsze, którym przez ten jeden drobny szczegół, jakim jest starszeństwo, wydaje się, że wiedzą lepiej. Bo żyją dłużej, więcej przeżyli i mają monopol na wiedzę w każdej dziedzinie. I czasem nawet nie masz ochoty się z nimi spierać, bo z jednej strony ten cholerny wpojony w ciebie szacunek dla starszych mówi ci, że to niegrzecznie, z drugiej strony, wiesz dobrze, że próbować przemówić takiej osobie do rozsądku to trochę jak mówić do ściany.

Dziwnym trafem ten „adultsplaining” pokrywa się zresztą z „mansplainingiem”. Najczęściej rzeczy wyjaśnia ci mężczyzna po sześćdziesiątce, który po prostu rzeczy wie. Najlepiej wie politykę, historię, sport, wszystko. Prawdopodobnie wie też lepiej od ciebie, czy twoja księgowa cię okrada i czy dobrze się odżywiasz. Jest trochę wujkiem Heńkiem, mistrzem ciętej riposty, bez obrazy dla Henryków. Od mansplainera różni się tym, że mężczyzn (młodszych) też nie oszczędza. Bo to wszystko dzieci, nieważne, że 35-letnie.

Czy do „adultsplainerów” zaliczyć można również kobiety? Powiecie, że wasze ciotki, teściowe, sąsiadki są takie same. Wydaje mi się jednak, że wśród kobiet to zjawisko występuje o wiele rzadziej. Kobiety nieczęsto wyjaśniają. Może dlatego, że zaraz same zostaną „objaśnione” przez mężczyzn. Kobiety – cały czas mówimy o pokoleniu naszych matek – raczej strofują. Strofowanie jest równie irytujące, ale łatwiej je zdzierżyć, bo zajmuje mniej czasu niż wyjaśniający rzeczy wykład. Uprawnienie do strofowania daje wiek. Misją stojącą za nim jest stanie na straży jakiegoś odwiecznego porządku, pilnowanie tego, co wypada, a co nie i dziwnie realizowana troska.

Byłoby pięknie, gdyby można było po prostu powiedzieć „nie jestem dzieckiem, a ty nie wiesz wcale lepiej”. Tylko to niestety nic nie daje. Tak, jak nic nie daje zawstydzenie „mansplainera”, który być może da spokój tobie, w konkretnej sprawie, ale za chwilę przerwie i wyjaśni rzeczy innej kobiecie. Możemy za to wytykać takie zachowania. Nawet jeśli nie powstrzyma to manspaliningu, to przynajmniej uświadomi uciszanym osobom, które być może jeszcze tego sobie nie uświadomiły, że ktoś tu zachowuje się w stosunku do nich bardzo źle.

A na „adulsplainerów” starajmy się nie wyrastać, żeby w przyszłości nie upupiać naszych dorosłych dzieci. Bo przecież jeszcze nie dorośliśmy, prawda? Tak przynajmniej sądzą wujkowie Heńkowie.

10 thoughts on “Mansplaining, adultsplaining, czyli jak nas uciszają

  1. Po raz pierwszy stykam się z nazwą tego zjawiska, a zauważyłam je w wieku 19 lat. Do tej pory nazywałam w myślach ten typ mężczyzn „ja pani coś powiem”, bo tak się zwykle taki wykład zaczyna. Nie znoszę takiego zachowania! Bardzo fajny tekst!

  2. Nigdy nie spotkałam się z tymi zjawiskami. Jasne, często ktoś mi coś objaśnia lub przerywa, ale to jest niezależne od płci czy wieku. To jest po prostu normalne i myślę, że słabe, niepewne siebie osoby będą widzieć w tym celowe uciszanie i upupianie. A to ludzka rzecz czasem wiedzieć lepiej (choć niekoniecznie ktoś przerywa z tego powodu), sama czasem myślę, że wiem lepiej i w dyskusji wychodzi ze mnie mentor. Naszła mnie refleksja: kobiety czują się upupiane. Cóż więc za problem też przerwać lub zacząć womansplainingować? Skoro mężczyzna umie, to czemu kobieta nie? Czemu się na to godzić? Przecież jesteśmy silne i niezależne, więc nie powinno być z tym problemu, prawda?

    1. Jeśli nigdy się z tym nie spotkałaś, to zazdroszczę, serio. Może to nie jest coś, co spotyka mnie codziennie, ale wierz mi, to zjawisko naprawdę istnieje. I nie, nie jestem słabą osobą. Walczę z brakiem pewności siebie i potrafię się odszczekiwać i przekonywać do swoich racji. Ale zdarzają się ludzie, faceci własnie, którzy muszą postawić na swoim, ciągnąć dyskusję w nieskończoność, nawet jeśli ich argumenty zostały już zbite, żeby tylko mieć ostatnie zdanie, nawet jeśli to zdanie nie ma sensu. Dyskusji ze starymi „wujami Heńkami” nawet nie staram się ciągnąć, bo to trochę jak mówienie do ściany, szkoda mi nerwów, naprawdę.
      Może też należałoby się zastanowić, dlaczego kobiety tak często są (czy raczej wydają się, albo są takie we własnym mniemaniu) słabe i niepewne siebie. Myślę, że niebanalną rolę odgrywa w tym wychowywanie nas na te grzeczne i uległe i przez rodzinę i przez społeczeństwo i jego oczekiwania (mówię o ogóle, wierzę, że nie zawsze tak jest – przynajmniej w przypadku rodziny, bo oczekiwania społeczne sa jakie są i to się pewnie długo jeszcze nie zmieni).
      Kobiety często właśnie nie czują się upupiane nawet w momentach, wktórych ktoś je upupia. Wydaje im się, że nic się nie dzieje, że tak po prostu ma być. Z jednej strony jesteśmy silne i niezależne, z drugiej często w naszej podświadomości tkwi przyzwolenie, wynikające z wychowania i generalnie z życia w patriarchalnym społeczeństwie, na to, by być uciszanymi. I masz całkowitą rację, nie powinnyśmy się na to godzić. Tylko, żeby się nie godzić, najpierw trzeba zauważyć, że coś jest nie tak. Niestety wiele z nas tego nie widzi nawet, gdy bezpośrednio się z tym zetkną. Tak samo jak, wiele kobiet nie widzi nic złego w seksistowskich dowcipach. Śmieją się z nich, uważając, że w ten sposób mają do siebie dystans. Pisałam o tym w jednym z tekstów. No właśnie nie, to nie jest dystans do siebie.

      1. Dziękuję bardzo za odpowiedź, dodam jeszcze spóźnione trzy grosze. Piszesz o mężczyznach, którzy muszą mieć ostatnie zdanie i ja w tym widzę szukanie na siłę problemu, bo po pierwsze znajdą się takie kobiety, po drugie ilu na prawdę mężczyzn takich jest w każdej sytuacji, bez wyjątku, po trzecie jeśli ktoś zachowuje się jak dziecko a nam się to nie podoba to przecież nie musimy z taką osobą dyskutować, prawda? Możemy rozmowę urwać i zachować się jak dorosła osoba.
        Jeśli zaś chodzi o niepewność siebie, to kobiety często nie przewodzą dyskusji nie z powodu tej niepewności, lecz dlatego, że natura stworzyła nas uleglejszymi i spokojniejszymi od mężczyzn, oczywiście nie mówię tu o uległości niewolniczej, można być silnym psychicznie i uległym jednocześnie i nie ma w tym nic złego.
        „Seksistowskie” dowcipy… sama się z nich śmieję, jeśli są śmieszne. W dowcipach powinna być wolność; jeśli zaczniemy uciszać dowcipy o kobietach, tylko dlatego, że są o kobietach to zaczniemy robić cenzurę totalitarną, która nikomu nie pomoże, bo pewność siebie dziewczyna musi sama znaleźć, a nie otrzymać sztuczny twór w postaci tego, że nikt nie może nic złego na jej temat powiedzieć, „o jaka to ja nie jestem silna, bo się nie mam na co obrazić”.
        I ostatnia kwesta – na zachodzie nie ma patriarchatu, jest równość, a w wielu krajach kobiety mają się lepiej niż mężczyźni (czyli tam tej równości tak na prawdę nie ma).

        1. Oczywiście, że zdarzają się tez takie kobiety. Też lubię mieć ostatnie zdanie. Ale tekst nie do końca o tym jest, nie tylko o tym. Jasne, że generalizuję, ale nie chodzi mi tez o to, że wszyscy mężczyźni tacy są, bo wiadomo, że nie. Po prostu wśród niektórych istnieje taka tendencja i ona skądś się bierze. Jasne, że możemy urwać rozmowę. Najczęściej jest to najlepsze rozwiązanie oszczędzające nerwów, jeśli nic innego już nie działa.
          Jeśli chodzi o tę uległość, jak piszesz wynikającą z tego, że tak stworzyła nas natura: ależ to dopiero jest generalizowanie! W dodatku oparte na, seksistowskim a jakże, stereotypie. Absolutnie nie powinnyśmy tak o sobie myśleć, bo przecież to jest tak jak myśleć o sobie )kobiecie), jako kimś jednak gorszym, kto ulega, godzi się na coś, na co niekoniecznie ma ochotę. A niestety tak myslimy, bo w większości wciąż jesteśmy wychowywane do uległości, mamy być pokorne i grzeczne. Potem wydaje nam się czymś nie na miejscu na przykład odmówić seksu partnerowi, gdy nie mamy na to ochoty, a przecież tak się zdarza. W poprzednim komentarzu pisałaś, że przecież jesteśmy silne i niezależne. No więc jakie jesteśmy? Ja chcę być silna i niezalżna, więc się na to nie godzę. I dlatego też o tym piszę. Problem nie leży w uległości kobiet, tylko w tym, że ktoś tę uległość, czy raczej własne przekonanie o tej uległości wykorzystuje. To są rzeczy: przekonania, stereotypy, które siedzą głęboko w nas, i kobietach i mężczyznach. To jest własnie patriarchat – on nie znika sobie tak o, nawet gdy na papierze wszystkie prawa mamy równe. On siedzi niestety w głowach.
          Seksistowskie dowcipy nie są śmieszne. Nigdy. Tak jak nie są śmieszne dowcipy rasistowskie. To jest ta sama kategoria słownej przemocy. Naprawdę nie bawią mnie dowcipy o gwałtach (to jest najcięższy kaliber), a takie też zdażało mi się słyszeć i widziałam kobiety, które się z nich śmiały. To naprawdę nie jest śmieszne, śmieszne nie jest mówienie, czy można zgwałcić prostytutkę. I naprawdę nie chodzi tu o to, żeby coś cenzurować.

          1. Napisałam, że jesteśmy silne i niezależne, żeby pokazać nieścisłości logiczne założeń feminizmu: jesteśmy silne, ale jednocześnie nie potrafimy sobie wywalczyć odpowiadającego nam miejsca w dyskusji i musimy załatwić je sobie sztucznie, uciszając mężczyzn poprzez wmawianie im seksizmu.
            Absutnie nie piszę też o uległości niewolniczej (jak w Pani przykładzie dotyczącym seksu), ale o tej zwykłej uległości polegającej na przykład na braku potrzeby posiadania ostatniego zdania, na umiejętności odpuszczania, zawierania kompromisów itd. Tu leży też pewna siła i mądrość. Bycie typem alfa na siłę jest wyrazem słabości. Biologia nie jest stereotypem, nie chcę generalizować, jasne że są męskie kobiety, ale jest to zdecydowana mniejszość.
            Rozumiem, że coś może kogoś nie śmieszyć, ale to nie znaczy, że to coś jest złe. Też mnie kiedyś wkurzały żarty o kobietach, ale to było w czasach, gdy byłam słaba, bez dystansu do siebie i świata. Takie żarty nie karmią „stereotypowego” myślenia, mężczyźni nie są głupi i potrafią zakumać, że żarty są żartami, bo są oderwane od żeczywistości (czyli nie są anegdotami). Dowcipy o gwałcie nie zrobią z nikogo gwałciciela, a jak ktoś nim jest, to ich brak tego nie zmieni.
            Bardzo miło mi się dyskutuje, dziękuję.

  3. Bardzo ciekawy tekst! Nie zastanawiałam się wcześniej nad tym zjawiskiem, a tym bardziej nad jego możliwą nazwą, co dość dziwne, bo rzeczywiście to zjawisko jest nadzwyczaj częste. Chyba jest aż tak głęboko zakorzenione, że nawet się nad nim nie zastanawiamy. I większość tych mężczyzn odczuwających głęboką misję tłumaczenia kobietom feminizmu nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, dlaczego to robią 😀

    1. Zawsze czułam, że coś jest na rzeczy, coś jest nie tak, ale tez nie potrafiłam tego nazwać i nie wiedziałam, że można to jakoś nazywać, aż przeczytałam artykuł na Codzienniku, który zresztą linkuję w tekście. I poczułam wtedy w sumie taką ulgę, że inne kobiety też to odczuwają, że to nie jest tak, że coś mi się ubzdurało.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top