Język kreuje rzeczywistość, a rzeczywistość wpływa na język. Kwestia żeńskich końcówek zawodów, uznawanych dotąd za nieodmienialne, jeszcze przez długie lata będzie przedmiotem sporu i to bynajmniej nie sporu językoznawców. Niekoniecznie też sporu między kobietami i mężczyznami. Rozłam istnieje wśród samych kobiet. Niektórym przez gardło nie przejdzie „psycholożka”, inne przełkną nawet „ministrę”. Mówi się, że to wcale nie tak, że to przejaw dyskryminacji, że te nazwy po prostu nam „nie brzmią”. No więc skoro to tylko ucho, posłuchajmy jak to robią Czesi.

Kiedyś było mi wszystko jedno. Najpierw miałam być prawniczką i raczej nie powiedziałabym, że prawnikiem. Potem byłam dziennikarką, ale zdarzało mi się powiedzieć, że dziennikarzem. Teraz problem językowy mam z głowy, bo w umowie wpisali mi, że Web Expert, a angielski przecież ma rodzaje rzeczowników w poważaniu (chociaż nie do końca, o czym krótko pod koniec wpisu). W każdym razie nigdy nie uważałam kwestii żeńskich końcówek za najważniejszą feministyczną sprawę. I nie jest tak, że się złoszczę, gdy ktoś mówi „pani socjolog”, a nie „socjolożka”. Ja się złoszczę tylko, gdy ktoś się z tej socjolożki nabija! Upupia. Tu jest pies pogrzebany.

Bo to wcale nie jest niepoprawnie. To wcale nie jest forma uwłaczająca. Wręcz przeciwnie. Te formy, biorąc pod uwagę zasady naszego języka, są i powinny być równouprawnione. Ich brak jest swego rodzaju wyrazem dyskryminacji. Ten brak żeńskich końcówek dotyczy w końcu zawodów i funkcji, które jeszcze do niedawna wykonywane były tylko/głównie przez mężczyzn, więc dobrze rozumiemy skąd się bierze. „Nauczycielka” przed stu laty podobno też wydawała się formą brzmiącą okropnie. O tym dlaczego te końcówki są tak ważne poczytajcie u Jaskółczarni. A my lecimy dalej.

friends - Co z tymi żeńskimi końcówkami zawodów? Uczmy się od Czechów

Może z punktu widzenia równouprawnienia nie jest to sprawa najważniejsza. Ale bezprzedmiotowa bynajmniej nie jest. I nie ma, że nie brzmi. Czechom jakoś brzmi dobrze.

Tak moi drodzy i moje drogie. Uczmy się końcówek od Czechów. W tym języku, tak do polskiego podobnym, żeńskie końcówki zawodów, które u nas wydają się takim strasznym powodem do beki jakoś przeszły, od dawna są naturalne. Jasne, Czesi i Słowacy wszystko odmieniają. Nawet rosyjskie żeńskie nazwiska zakończone na -ova. Dodadzą jeszcze jedną -ovą. Maria Szarapowa to dla nich Šarapovová. Ale to taka dygresja. Lepiej posłuchajmy, jak im te końcówki wychodzą ładnie. I nikt się nie śmieje.

No dobrze, my się śmiejemy, bo Polaków generalnie język czeski bawi. Inna sprawa, że Czechów śmieszy Polski i nigdy nie pojmiemy dlaczego.

Teraz będzie trochę historii.

Od X do XVI wieku to właśnie czeski język wywierał duży wpływ na polską gramatykę i słownictwo. Dobre czasy dla wspaniale rozwijającej się češtiny skończyły się jednak w XVII wieku. Od 1620 roku, kiedy to czescy protestanci przegrali z Habsburgami Bitwę na Białej Górze, postępuje upadek języka czeskiego. Do XIX wieku, gdy podjęto próby wskrzeszenia języka, czeskim posługiwali się tylko chłopi; szlachta i mieszczaństwo mówiły po niemiecku. Podczas pracy nad kształtowaniem literackiego języka czeskiego, lingwista Josef Jungmann wprowadził do niego również wiele słów z języka polskiego. I tak mimo różnic w wymowie, mimo tego, że w czeskiej gramatyce, co zrozumiałe, jest bardzo dużo wpływów gramatyki niemieckiej, mimo tego, że niektóre słowa po polsku i czesku znaczą coś całkiem odwrotnego (czerstwy i čerstvý), to polszczyzna z češtiną są siostrami. A czeska siostra to nawet starsza jest, więc w razie wątpliwości warto na nią spojrzeć.

A wątpliwości pojawiają się nam przy tych końcówkach wielkie. Czy mówić ministra, jak chciała pani Mucha, czy ministerka. Czy premiera, chociaż premiera to przecież w teatrze, czy premierka?
Językoznawcy obie formy uprawnili, jednak ja jestem za czeskim wzorem. Nie jestem lingistką, moje myślenie jest czysto intuicyjne, chociaż z pewnością skażone feminizmem i czechofilią.

Czeskim wzorem mówimy ministerka, premierka, presidentka. Minister to nawet ma dwie żeńskie formy, bo obok ministerki jest jeszcze ministryně – stosowane wymiennie. Czeskim wzorem znane nam z polskiego, ale wciąż trochę wykpiwane psycholożki, biolożki i socjolożki brzmią: psycholožka, bioložka, socioložka.

Czy czeski wzór naprawdę jest taki zły?

Właściwie to mam teorię, dlaczego my tych końcówek wciąż tak nie lubimy. Dlaczego nam nie brzmią. Bo właśnie czesko brzmią. A czeski kojarzy się nam ze zdrobnieniami. Kojarzy się nam śmiesznie. Kto wie, może nawet podświadomie nam się z chłopską gwarą kojarzy, a przecież my wszyscy jesteśmy potomkami 10 procent szlachty. To daleko idące skojarzenie, ale nie odpowiadam za podświadomość rodaków. W każdym razie coś na rzeczy może być, skoro oni tak mówią, po polsku według językoznawców powinno się mówić podobnie, a jednak nam tak źle to brzmi.

girl2 - Co z tymi żeńskimi końcówkami zawodów? Uczmy się od Czechów

Może żeńskie końcówki premierki i ministerki, a także stwierdzenie, że idę do swojej ginekolożki, przechodzą mi przez gardło tak łatwo wcale nie dlatego, że mam jakąś wielką feministyczną świadomość z tym związaną, że sobie tak bardzo sprawę przemyślałam, lecz przez to, że wychowałam się na czeskiej telewizji. Że Večerníček był dla mnie równie istotny, co Dobranocka i nawet Gwiezdne Wojny obejrzałam kiedyś z czeskim dubbingiem. I Doktor Quinn też oglądałam jako Doktorkę Quinnovą. Nigdy, co prawda, nie nauczyłam się mówić po czesku, ale wszystko rozumiem i nie widzę w nim nić śmiesznego.

To dlatego taki mamy problem z tymi końcówkami, bo brzmią czesko, prawda? Nie dlatego, że podświadomie, a czasem całkiem świadomie, uważamy, że kobiety wykonujące te wszystkie zawody i funkcje, które sobie wyżej wymieniliśmy to wciąż jakieś ewenementy. Albo, że z żeńską końcówką będą kimś mniej poważnym. Bo przecież to męska forma nobilituje. Jakoś ten język podąża za niefajną rzeczywistością, a może to rzeczywistość powinna podążyć za fajnym językiem?

Na koniec wrócę jeszcze do sprawy angielskiej, o której wspomniałam na początku wpisu. Język angielski jako wolny od rodzajników i odmiany przez rodzaje, teoretycznie problemu z końcówkami mieć nie powinien. Okazuje się jednak, że ma problem odwrotny. To właśnie żeńska końcówka, występująca bardzo rzadko, -tress, jako odstępstwo od „gender neutrality”, jest takim małym równościowym problemem. Problemem aktorek.

„An actress can only play a woman. I’m an actor – I can play anything.”

Whoopi Goldberg

Dyskusja jest naprawdę ciekawa, a zdania bardzo podzielone. Szczególnie, że gramatycznie to jednak wyjątek. Co ciekawe, chyba nie ma sporów o kelnerów i kelnerki (waiter/waitress), ale oni nie odbierają Oscarów.

6 thoughts on “Co z tymi żeńskimi końcówkami zawodów? Uczmy się od Czechów

  1. Ciekawy artykuł. Z wykształcenia jestem bohemistką. Czeszki, które znam cześto skarżą się na tą końcówkę -owa. W języku polskim ta końcówka też występuje, ale teraz już praktycznie zanika np. Michałowa, co oznacza żona (czyja?) Michała. Ta końcówka świadczy, niestety, o posiadaniu, bo Michałowa koszula to koszula Michała. Takie przymiotniki to przymiotniki dzierżawcze.

    1. Tak, my tego nie widzimy, bo u nas te końcówki zanikły, w sumie też nie myślimy o tym, że nazwiska z -owa czy -ówna, ktore czasem jeszcze się słyszy (jak Krystyna Czubówna) oznaczają przynależność do domu męża czy ojca. Chociaż w sumie każde nazwisko kobiety jest w gruncie rzeczy nazwiskiem ojca lub męża, a jeśli odziedziczone po matce, to dziadka. Jesteśmy płcią bez własnych nazwisk, jak się tak głębiej temu przyjrzeć, dlatego mi np. wszystko jedno, czy przyjmuję nazwisko po mężu, czy nie (mam podwójne)
      U nas z kolei odchodzi się od nazwisk brzmiących żeńsko również w sytuacjach, gdy nie są to przymiotniki dzierżawcze, tylko zwykłe. Miałam np. w podstawówce dwie nauczycielki o nazwisku Wierzbowa, z tym że jedna nazywała się właśnie Wierzbowa, a druga Wierzbowy, bo tak wybrała (obie po mężach, którzy byli kuzynami, więc to jedna rodzina). Pamiętam, że wiele osób to dziwiło (to był wczesne lata 90.), teraz to już nie jest takie dziwne. Osobiście nie mam problemu, ale np. moja przyjaciółka bardzo hejtuje takie męskie formy nazwisk przymiotnikowych. W sumie czasownikowych też, bo uważa, że kobieta o nazwisku Przybył powinna nazywać się Przybyła

  2. dla mnie odmiany zawodów typu ministra brzmią komicznie, minister to po prostu nazwa zawodu, tak jak kwiat to określenie rośliny, a rodzaj nie ma dla mnie żadnego znaczenia, a wręcz doszukiwanie się w tym przez niektorych szowinizmu jest śmieszne.
    idąc tym tropem, może powinnyśmy domagać się odmiany nazwy człowiek – przecież to też rodzaj męski, czy powinnam żądać z tego powodu, aby nazywano mnie człowieką zamiast człowiekiem? może wtedy mężczyzna też powinien być nazywany osobem, a nie osobą?

    1. Teraz może brzmią komicznie, ale za kilka lat, jakby się ludzie przyzwyczaili, byłyby zupełnie naturalne. Czy wiesz, że słowo posłanka jeszcze w latach 80-90 uznawano za śmieszne i uparcie trzymano się „pani poseł”? Dziś posłanka wydaje się najnormalniejszym słowem pod słońcem. Język nie jest sztywny i nienaruszalny język jest żywy. Gdyby nie podlegał zmianom, które tak krytykują, wciąż mówilibyśmy „pocziwaj, a ja pobruszę”. No i język to tak poza tym nie tylko narzędzie komunikacji, ale też odbija się w nich rzeczywistość, stosunki społeczne. I tak, w przypadku języka polskiego brak równouprawnienia w końcówkach jest znaczący. I działa to w dwie strony. Zauważ, że brakuje nam np. (to znaczy nie używamy tego słowa, chociaż utworzenie go jest bardzo proste) męskiej formy zawodu położnej. A są faceci, niewielu, ale są, którzy uprawiają ten zawód. Minister to nazwa zawodu. Nauczyciel to też nazwa zawodu. Dlaczego ten drugi ma oba rodzaje, a ten pierwszy nie? Tylko dlatego, że kobiety zawód nauczyciela wykonują dłużej, a na czele ministerstw stają dopiero od kilkudziesięciu lat.

  3. Miałam takie same przemyślenia na temat żeńskich końcówek, jednak związek z Czechami nie przyszedł mi do głowy. Sama z wykształcenia jestem architektką, chociaż wiele osób powiedziałoby, że raczej „panią architekt”. Bardzo długo było mi to zupełnie obojętne, aż do pamiętnej rozmowy kwalifikacyjnej w dużej firmie projektowej (btw. o kapitale szwedzkim), gdzie zamiast pytań o moje kwalifikacje przez 40 minut próbowałam zepchnąć rozmowę na inny tor niż to czy zamierzam zachodzić w ciążę i wychodzić za mąż, bo oni dla mnie szykują poważne stanowisko, a kobiety to tak mają, że uciekają. Na mojej uczelni jeden z profesorów zwykł też mawiać: „albo kobieta, albo naukowiec”. A to jest branża w dużym stopniu sfeminizowana. Moim zdaniem nazywanie siebie męskimi końcówkami pokazuje, że faktycznie dążymy do tego żeby być jak mężczyźni. A tak przecież nie jest, chcemy być po prostu sobą i być respektowane. Wydaje mi się, że zmiany mentalne muszą iść w parze z leksykalnymi, bo jak damy sobie wmówić, że architektka czy psycholożka brzmią śmiesznie, to same też będziemy traktowane niepoważnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top